Recenzja: Secesja „3 2 1” – bez oglądania się wstecz

Rzeszowska Secesja jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Zespół, którego szczyt aktywności przypadł na lata 1996-2001 w ostatnim czasie koncertował sporadycznie, a ostatnie nagrania wypuścił w fizycznej formie niemal dekadę temu. Mimo tego ekipa nie pochowała gitar w piwnicach i co jakiś czas daje o sobie znać. W 2015 roku Secesja zaliczyła między innymi festiwal Rockowisko w Hajnówce i zagrała akustyczny koncert w Rzeszowie, ale o regularnej działalności raczej nie ma co mówić. Jednak jakieś plany na przyszłość wciąż są, bo Secesja w tym roku wypuściła także singiel „3 2 1” będący wizytówką aktualnego brzmienia grupy.


Recenzja: Diaboł Boruta „Stare ględźby” – nie taki diaboł straszny

Swego czasu Rzeszów mógł się poszczycić mocną metalową reprezentacją. Skupioną wokół audycji radiowej i cyklu koncertów Epicentrum rzeszowską scenę na przełomie XX i XXI wieku tworzyły takie grupy jak Saggitarius, Abyss, Altair, Astarot czy Misteria. No i właśnie ten ostatni zespół jest niejako trzecioplanowym bohaterem niniejszej recenzji, bo w Misterii szlify zdobywał Paweł Leniart – niegdyś perkusista, a obecnie wokalista i basista folk-metalowego bandu Diaboł Boruta, który niedawno zadebiutował płytą „Stare ględźby” wydaną przez niemiecki label Pure Steel Publishing.


Recenzja: Kabanos „Balonowy album” – rzetelnie, ale bez zaskoczeń

Kabanosa lubię, słucham i pamiętam jeszcze z czasów, gdy skarpetki musiały mieć wilgoć, a zespół nie miał koncertowego składu. Jednak na dobre wkręciłem się w ich twórczość dopiero w momencie wydania płyty „Flaki z olejem”. Do grona zdecydowanych zwolenników Kabanosa dołączyłem po „Kiełbiach we łbie”, które jak dotąd są dla mnie opus magnum ich twórczości. Po kiełbiach zresztą kariera zespołu nabrała prędkości, przez co dzisiaj cienka, sucha i coraz bardziej pomarszczona kiełbasa z Piaseczna ma pozycję, której wielu starszych i tych „bardziej znanych” może im pozazdrościć.


Relacja: Udane dziesięciolecie Le Moora

Kto by pomyślał. Kolbuszowskim Le Moorom stuknęła właśnie pierwsza dyszka scenicznej działalności. Tradycja nakazuje urodziny obchodzić hucznie i z pompą i tak też uczynił Le Moor, który swoją bibę zorganizował w rzeszowskim Life House, a jako urodzinowych gości zaprosił grupy TPN 25, Cremaster, The Sabała Bacała, Clockwork Mind i Hysteria. Było różnorodnie, ale nieustająco sympatycznie.

Le Moor

Recenzja: SIN „Droga” – droga klasy L

Po przesłuchaniu nowej EPki oławskich grzeszników z SIN nie mogę znaleźć odpowiedzi dokąd droga obrana przez zespół ich doprowadzi. Chociaż wiem, gdzie takim środkiem lokomocji nie dotrą. SIN funkcjonuje na scenie od 2009 roku, muzycy do młodzieniaszków nie należą, jednak ich twórczość poza solidnym poziomem technicznym nie ma zbyt wiele do zaoferowania.


Recenzja: Jason Hunt „Thorn” – Paulo Cominno nie jest kurą

O „Thornie” Tomka Tomczyka napisano już tak wiele, że nie śpieszyło mi się z napisaniem swojej recenzji. Do wora krytyki nie było sensu już dokładać, bo wypunktowano chyba wszystkie słabe strony i nieścisłości tego dzieła. Do grona fanów łaknących zgłębienia zagadkowych elementów książki także należeć nie będę. „Thorn” chwilę już przeleżał na stercie przeczytanych książek, więc nadszedł najwyższy czas, żeby zabrać głos w dyskusji, bo mimo wszystko jest to dość istotny dla naszej polskiej blogosfery temat.


Recenzja: Ukraina „Nuda” – old punks never die :)

W latach 80. podkarpacka scena punk w bieszczadzkich rejonach opierała się na dwóch zespołach – KSU i Ukrainie. O KSU z pewnością wielu z was słyszało, za to Ukraina cieszyła się raczej lokalną rozpoznawalnością, chociaż wywodzący się z Brzozowa band wystąpił m.in. na festiwalu w Jarocinie w 1985 roku. Rok po Jarocinie zespół zawiesił działalność. Powracał epizodycznie w latach 90. a w 1995 roku wydał nawet kasetę w nieistniejącym już wydawnictwie Psy Wojny Records. Mimo tego nagrania Ukrainy tak naprawdę nigdy nie doczekały się porządnej realizacji. Aż do 2015 roku, kiedy po ponad 30 latach od swojego powstania Ukraina „zadebiutowała” profesjonalnym albumem.


Recenzja: Oi! Brygada „Atmosfera jest najważniejsza” – chlanie, rock’n’roll i pogubione buty

Szanowni Państwo, mamy mocnego kandydata w kategorii najsłabsza punk rockowa płyta ostatniej dekady. Na pewno mamy czarnego konia w kategorii „Teksty”, gdyż pod względem warstwy lirycznej, debiut Oi! Brygady roi się od finezyjnych perełek. Uroku dodaje niebanalny talent aranżacyjny, który sprawia, że ciężko przebrnąć przez płytę warszawskiej ekipy bez grymasu zakłopotania na twarzy. Nie wiem czy to jest dobry moment dla Oi! Brygady na podzielenie się swoją twórczością ze światem, ale co zrobić, płyta jest, a recenzję napisać trzeba.


Recenzja: 77 Sins „We are all sinners” – kwintesencja punkowego stylu

W ostatnich latach Kraków obrodził punk rockiem. Pierwszym zwiastunem była reaktywacja Inkwizycji, która wydała bardzo dobrą płytę i śmiało poczyna sobie z koncertami. A do krakowskiej starszyzny dołączają coraz to nowsze, głodne grania grupy jak Doomed On Hardcore, Skandal Crew i bohater niniejszej recenzji 77 Sins.


Mindfield „(W)hole in the head” – krok do przodu

Trzy lata temu, recenzując "Teeth marks", debiutancki materiał ekipy z Jasła, napisałem, że chłopaki mają głowę nabitą pomysłami i tworzą muzę na wysokim poziomie. Że słychać dbałość o każdy szczegół utworu, a muzyka Mindfield ma kilka planów, które stopniowo odkrywa się z każdym kolejnym przesłuchaniem. Nic w tej kwestii się nie zmieniło. „(W)hole in the head” to konkretna rockowo-metalowa płyta i od debiutu odróżnia ją głównie to, że większy nacisk kładzie na piosenkowość poszczególnych numerów i jest bardziej różnorodna pod względem klimatu. A to zmiany na lepsze.


Recenzja: „Bezużyteczna.pl” – podręczne kompendium mało użytecznych ciekawostek

Szwędając się po bezdrożach internetu z pewnością trafiliście na stronę bezuzyteczna.pl z codzienną dawką wiedzy bezużytecznej. Stronę o tyle specyficzną, że ma do pokazania coś więcej niż śmieszny obrazek z zabawnym, niekiedy, hasłem. Za Bezużyteczną stoi prosty pomysł – twórcy serwisu wynajdują ciekawostki, które prezentują formie obrazka. Ciekawostki mają to do siebie, że owszem są interesujące, ale w większości przypadków do niczego się nam nie przydadzą. Ale czy to ważne? Sam mam apkę z wiedzą bezużyteczną na tablecie i karmię się nią każdego dnia, chociaż jej użyteczność jest wątpliwa. Żeby przedłużyć ich żywotność, twórcy strony zebrali konkretny ładunek informacyjny w książkę, także ich wartość użytkowa odrobinę wzrosła.


Łagodna Pianka wplątała mnie w zabójstwo kosmity…

Różne dziwne rzeczy mnie spotykają, ale historii spoza planety Ziemia jeszcze nie było. Wielkimi krokami zbliża się premiera płyty „Prawie science-fiction” podkarpackiej grupy Łagodna Pianka i z tejże okazji zostałem aresztowany przez Policję, a następnie przesłuchany przez groźnego Duchownego Marcina. Rzecz tyczy się zabójstwa kosmity, więc sprawa jest dość poważna. A jak to się skończyło? Całą historię możecie zobaczyć w świeżutkim teledysku Łagodnej Pianki, który znajdziecie tutaj:

Relacja: Czad Festiwal 2015 – Dwa i pół razy TAK

Rok temu juwenaliowy zestaw i Sabaton z czołgiem na scenie, a w tym roku czterodniowy rockowy maraton na dwóch scenach z jednym z najlepszych line-upów w Polsce. Czad Festiwal 2015 podniósł wysoko poprzeczkę i zaprosił do leżącego pod Dębicą Straszęcina takie zespoły jak Within Temptation, Gentleman & The Evolution, Korpiklaani, Skindred, Alestorm a przede wszystkim, dwie grupy, na których się wychowałem – The Offspring i The Toy Dolls. A do kompletu tacy reprezentanci polskiego rocka jak Acid Drinkers, Pidżama Porno, Kabanos, The Analogs, Happysad czy Lady Pank. Jest konkret, więc imprezy przegapić nie mogłem.

The Toy Dolls

Festiwale, festiwale – AlterFest Pankowisko VI i Cieszanów Rock Festiwal 2015

Sierpień to najbardziej festiwalowy miesiąc w polskim kalendarzu. W tym roku miałem okazję nadrobić z chłopakami z The Sabała Bacała imprezowe braki, gdyż zagościliśmy z naszym melodyjnym punk rockiem na dwóch zacnych imprezach: zagraliśmy na VI edycji AlterFest Pankowisko w leżących niedaleko Częstochowy Pankach oraz na cieszanowskim Cieszanów Rock Festiwal 2015. Co łączy te dwie imprezy? Fakt, że obie odbywają się w miasteczkach, o których parę lat temu mało kto słyszał, a dzisiaj stanowią mocne punkty na koncertowej mapie kraju.

Pankowisko

Recenzja: Luxtorpeda „EPka” – mocne teksty na mocne czasy

Trochę mnie ta nowa Luxtorpeda poirytowała. Od dłuższego czasu nie przepadam za płytami, na których muzyka jest nośnikiem propagandowych wartości, a „EPka” jest klasycznym przykładem tego typu wydawnictwa. Lata słuchania anarcho-punka już nieco znieczuliły mnie na jednowymiarowe wykładnie, ale pro-life’owy kopniak od Luxtorpedy trochę mnie zaskoczył. Zespół, który do tej pory sprzedawał  religijno-pozytywny przekaz w łagodny sposób, tym razem wkracza na wojenną ścieżkę i w słowach nie przebiera.


Recenzja: Kamil Wicik „Farben Lehre – bez pokory” – pikantne szczegóły vs. encyklopedia

W ostatnich latach przez moje ręce przeszło sporo biografii polskich zespołów, które z nawiązką nadrabiają chude lata polskiej literatury rockowej. Big Cyc, KSU, Myslovitz, Behemoth razy dwa, Vader, Kult, Dezerter, Maleńczuk, Muniek, Kelner, Lipiński – wszyscy coś wydali. Działające blisko trzydzieści lat płockie Farben Lehre także postanowiło nadrobić książkowe zaległości, czego efektem jest elegancko wydane dzieło „Farben Lehre – Bez pokory”.

Recenzja: Krusher „Metaloa” – eklektyzm z metalowym mianownikiem

Kto pamięta jeszcze koncerty z cyklu Epicentrum, które odbywały się w rzeszowskim Le Greco lub w Rejsie? To były fajne czasy, w których podkarpacka scena metalowa była w pełnym rozkwicie. Oprócz rzeszowskich grup Astarot, Monstrum i Curent, które najintensywniej penetrowały około heavy-metalowe klimaty w pamięci został mi również Krusher z Jasła, który w latach 2002 – 2005 miał na froncie wyposażonego w szlifierkę wokalistę, grał covery Judas Priest i własnego hiciora z refrenem „we want to crush, cos’ we are Krusher” czy coś w tym stylu. Koncerty z tamtych lat kojarzą mi się z lukami w pamięci, ale to, to ja pamiętam doskonale :)

Recenzja: Le Moor „Niefabryka” - konsekwentnie i do przodu

Kolbuszowski Le Moor wciela w życie zasadę Roberta Burneiki i na laurach nie zasiada. Niecałe dwa lata po debiutanckim „Komunikacie” zespół wraca z drugim w dyskografii krążkiem pod wszystko mówiącym tytułem „Niefabryka”. Dlaczego niefabryka? Bo Le Moor z założenia fabryką radiowych przebojów nie jest i konsekwentnie na uboczu rockowej sceny realizuje swoje muzyczne wizje.

Relacja: Test Prints i The Stubs w Rzeszowie

Takiego wydarzenia jak pierwszy koncert The Stubs w Rzeszowie nie mogłem przegapić. The Stubs to jedna z tych polskich grup, które mogę opisać stwierdzeniem – słucham, lubię, szanuję. Chłopaki grają prosto, szczerze i konkretnie i tego też spodziewałem się po koncercie w rzeszowskim pubie Underground. Aaa, zapomniałbym, że w każdym tekście o The Stubs musi pojawić się pewien zwrot, toteż z dziennikarskiego obowiązku go wklejam: low budget rock’n’roll. A, że zespół jest z Warszawy to warto było się wybrać i dorzucić muzykom 10 zeta za bilet do kapelusza. Niech wiedzą, że na Podkarpaciu dobrobyt.

Relacja: Kult na XXII Rzeszowskich Juwenaliach – starość nie radość

Trochę wstyd się przyznać, ale nigdy w życiu nie byłem na koncercie Kultu. Twórczość Kazika jako tako towarzyszyła mi od młodzieńczych lat, ale jakoś nigdy nie miałem okazji, aby wybrać się na jego koncert. Rzeszów ma to do siebie, że możesz w ciemno obstawiać line-up juwenaliów. Nie wiesz, co zagra? Z dużym prawdopodobieństwem będzie to Coma, Happysad, Strachy Na Lachy, Dżem i właśnie Kult. Trochę przypał, bo w tym roku Dżemu nie ma, ale Kult oczywiście tak, więc podjąłem męską decyzję, aby w końcu nadrobić braki w obyciu kulturalnym.

Recenzja: Plagiat 199 „Terra” – plagiaris opus magnum

Plagiat 199 wzniósł się na wyżyny swoich możliwości i nagrał płytę, którą trudno określić innym mianem niż dobra, a z pewnością najlepsza w historii zespołu. Najlepsza począwszy od oprawy graficznej, poprzez brzmienie aż po aranżację linii wokalnych Magdy Czomperlik. Niezmiernie mnie to cieszy, bo tej działającej od 1998 roku grupie się to po prostu należało. Parę lat, które dzielą album „Terra” od swojego poprzednika „Do przodu” są zdecydowanie do przodu – progres widać, słychać i czuć.

GoodFest zmienia się w GoodFestyn

Rok temu pisałem, że dębicki Goodfest zasłużył na swoją nazwę. No bo jak inaczej ocenić festiwal, dzięki któremu mieszkańcy podkarpackiej Dębicy mają za darmo imprezę, na której serwuje się im przegląd polskiej sceny alternatywnego popu, elektroniki, rocka i hip-hopu. Goodfest 2014 był naprawdę w porządku i planowałem wybrać się również na tegoroczną edycję. Niestety ambitne założenia z ubiegłego roku uległy zawieszeniu po zmianie osoby odpowiedzialnej za organizację imprezy. Bowiem, w tym roku Goodfest – jak to określili byli organizatorzy – zmienia się w imprezę „lokalną i festynową” z headlinerem w postaci, hm, Dawida Kwiatkowskiego.


Fryderyki 2015 – Album Roku Rock (w tym hard, metal, punk) dla Natalii Przybysz. WTF?

Polska scena muzyczna nie przestaje zaskakiwać. Kolejnym dowodem potwierdzającym tą mało oryginalną tezę było rozdanie nagród akademii fonograficznej Fryderyki 2015. Zazwyczaj nie interesują się sprawami osobliwych kółek wzajemnej adoracji, ale to, że Fryderyk za Album Roku w kategorii Rock (w tym hard, metal, punk) trafił w ręce Natalii Przybysz to moim zdaniem jakieś grube nieporozumienie. Chyba, że za Rock (w tym hard, metal, punk) uznaje się dowolny zestaw dźwięków wytwarzany przy wykorzystaniu co najmniej jednego z wymienionych instrumentów: gitara, perkusja, gitara basowa. Panowie i Panie z Polskiej Akademii Fonograficznej, gdzie Krym, a gdzie Rzym? Gdzie Natalia Przybysz, a gdzie rock? To nie są tożsame pojęcia… Może nie będę głębiej komentował samego wyboru Natalii, którą od dzisiaj oficjalnie możemy nazywać „Wisławą Szymborską” polskiego „Rocka” (w tym hard, metalu i punka), ale posłużę się w tym miejscu cytatem z jej piosenki: "Jak można tak postradać zmysły i ubrania. Jak można, jak można, jak?".


Recenzja: The Analogs „20 lat – idziemy drogą tradycji” – jak morska latarnia

Pamiętam te czasy, kiedy na polskiej punk-rockowej scenie pojawiła się szczecińska ekipa The Analogs. Ich wydana przez Rock’N’Roller kaseta „Oi! Młodzież” wywołała spore kontrowersje wśród, jak to określił Piguła, „środowisk opiniotwórczych związanych z polską sceną niezależną”. Chłopaki ze Szczecina ze swoim osadzonym w ulicznych klimatach punkiem wsadzili kij w konserwatywne scenowe mrowisko. W tym okresie lat 90. główny nurt polskiego punka tworzyły takie grupy jak Homomilita, Włochaty czy Guernica Y Luno, czyli zespoły o mocno ideologicznym, anarchistycznym przekazie. The Analogs z piosenkami o życiu na ulicach portowego miasta, gdzie przemoc miesza się z hedonizmem i problemami dnia codziennego średnio pasowali do tego obrazu. Muzyka zespołu miała jednak w swym prostym przekazie siłę i szczerość. Z pewnością było to coś świeżego. Dzisiaj The Analogs świętując swoje 20-lecie mają na koncie setki zagranych koncertów, kilkanaście wydanych płyt i jedną z najmocniejszych marek na polskiej niezależnej scenie.


Recenzja: Smoking Barrelz „Na zjeździe” – z biletem pod językiem

W tytule debiutanckiej płyty Smoking Barrelz raczej nie chodzi o zjazd z autostrady. Chyba, że pędzą nią Raoul Duke i dr Gonzo. Jednak w składzie grupy nie grają bohaterowie powieści Huntera S. Thompsona, a dwójka krakowskich muzyków – Patryk Pater oraz Piotr Wykurz. Patryk obsługuje gitary, bas, theremin i wokal, zaś Piotr zajął się bębnami, przeszkadzajkami, fletem, cymbałkami i drugim wokalem. To, co serwują najprościej można określić, jako półgodzinna muzyczna wędrówka przez krainę podlanego psychodelią rocka.


Recenzja: Wounded Knee „Maladjusted” – hard-corowa ekipa z siłowni

Wounded Knee zaskakują na dzień dobry. Chłopaki przysłali do mnie własnoręcznie napisany list, do którego dołączyli swoje nowe wydawnictwo. Sympatyczny i jakże old-schoolowy gest. Podobnie jak muzyka, którą znajdziemy na „Maladjusted”. Chociaż może „sympatyczny” to złe określenie, bo z załogantów kipi gniew. Słychać to zarówno w mocnym wokalu Eryka, w ciężkiej osadzonej w hard-core punkowej tradycji muzie jak i w tekstach zespołu.


Recenzja: The Bill / Zmaza „Przystanek Woodstock 2014” – Od Jarocina po Przystanek Woodstock

No to The Bill urządził nam niezłą podróż w czasie. W 1992 roku zespół wystąpił na koncercie na rzecz dopiero, co powstającej Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Rok później zagrał na festiwalu w Jarocinie na dużej scenie, a nagrania z tego koncertu znalazły się na osławionym splicie The Bill / Włochaty „Live”. Po latach, w 2014 roku, The Bill zagrał na dużej scenie 20. Przystanku Woodstock i sprawnie odtworzył klimat swojej koncertowej kasety sprzed 21 lat. Dowodem rzeczowym w sprawie jest płyta The Bill / Zmaza „Przystanek Woodstock 2014”.


Recenzja: Alex Carlin Band „Are you better than my girlfriend?” – from Russia with rock

Alex Carlin to ciekawa postać. Zresztą pisałem o nim już nie raz (tu i tu). Niepokorny rockman ze Stanów Zjednoczonych pomimo tego, że przekroczył już pół wieku niesie kaganek rock’n’rolla w różne zakątki Europy, a za bazę wypadową obrał sobie Polskę. Ostatnio upodobał sobie mocno wschodnie regiony kontynentu i intensywnie koncertuje w Rosji. Pamiątką z tego okresu jego kariery jest album „Are you better than my girlfriend?”. Trafiło na niego 12 piosenek nagranych w kwietniu 2014 roku w Rosji, w przerwach trasy pod wdzięcznym tytułem “Crimea and Punishment Tour”. 6 kawałków nagrano w Omsku, 5 w Krasnodarze a jeden numer w Sankt Petersburgu.


Alexa najłatwiej spotkać, przynajmniej w Polsce, na koncertach solowych, ale do Rosji wybrał się wraz z perkusistą Denisem Matuizo i basistą Jackiem Głowackim. Dzięki temu materiał na płycie nagrany jest w pełnym, rockowym składzie. Nie powiem, przysłużyło się to muzyce, która w takim zestawie brzmi tak jak powinna. Zwłaszcza, że wśród 12 utworów na krążku znalazły się 2 kawałki nagrane w akustycznych wersjach na wydanym w 2009 roku albumie „No sleep only rock and roll” – “Do białego rana” (tutaj bez polskojęzycznych wtrętów i pod tytułem “Kruglie sutki”) oraz rosyjska wersja kawałka „Kac piekielny” (tutaj jako „Adsky bodun”). Alex zaśpiewał numer w całości w języku Tołstoja i przyznam, że daje sobie radę. Na płytce mamy też piosenkę „My girlfriend is dead” z repertuaru nieodżałowanego Cranforda Nixa.  A jest to numer i twórca godny uczczenia.

A co poza tym znajdziemy na płycie Alexa i jego kompanów? Carlin porusza się w klasycznej rock’n’rollowej stylistyce tkwiącej obiema nogami w XX wieku. Melodia, prostota, lekko zdarty głos, gitary, perkusja i wszędobylskie solówki. Nie ma tu kombinowania na wyrost, za to można odszukać się sporo różnych inspiracji i wpływów. Dziwne to nie jest, bo Carlin znany jest, jako chodząca szafa grająca naładowana po brzegi klasyką rocka. Inspiracji można szukać wiele, ale zdecydowana większość z nich to grupy z lat 70. i 80. Na przykład, „Little demon” spokojnie mógłby trafić na któryś ze starszych albumów Alice’a Coopera. „It’s only music” przywodzi na myśl melodykę The Beatles, a końcówka „I Just wanna play” kojarzy się nieco z aranżacyjnymi zabiegami Queen. Wszystko przesiąknięte jest jednak charakterystycznym dla Alexa stylem, który najlepiej obrazuje tytułowy numer z płyty.

Rock’n’rollowe są też teksty Alexa, które w prosty sposób opowiadają o istotnych dla niego sprawach. Większość z nich obraca się wokół muzyki, ale dla imprez i kobiet też nie zabrakło miejsca ;) No co tu komentować, jak śpiewa Carlin: “I just wanna play and there’s nothing else worth doing anyway”. Czy to nieprawda?

Lubię taki klimat. Lubię tego gościa i jego muzykę. Pomimo tego, że na „Are you better than my girlfriend?” nikt nie odkrywa Ameryki jest to fajny przykład wpadającego w ucho, luźnego, rock’n’rollowego grania czerpiącego ze sprawdzonych wzorców. Sympatyczny album, do którego będę wracał. 

Alex Carlin Band „Are you better than my girlfriend?”, wyd. własne, Wrzesień 2014

Recenzja: UK Subs "Yellow Leader" - punk rock od A do Y

Powzięty przez UK Subs w 1976 roku plan powoli dobiega końca. Zespół postanowił nagrywać płyty, których nazwy będą zaczynać się na kolejne litery alfabetu. Równe dwa lata temu Anglicy wydali „XXIV”, a teraz przyszła kolej na „Yellow Leader” – dwudziestą piątą płytę w dyskografii UK Subs. Zostaje więc tylko jedna literka do obsadzenia. Mam nadzieję, że Charlie Harper, który przekroczył już siedemdziesiątkę, da radę. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość i  wróćmy do litery „Y”.


Pomimo tego, że czas ucieka, a plan jest niedokończony UK Subs nie idą na łatwiznę. Na „XXIV” mieliśmy 26 kawałków, a na „Yellow Leader” również mamy szczodrą porcję nowych numerów w liczbie 18. Sporo! Tym razem obyło się bez akustycznych bonusów, więc nie ma ściemniania.

Pierwsze, co rzuca się w uszy po przesłuchaniu nowego albumu ekipy Harpera to brak ewidentnych osadzonych na melodyjnych punk rockowych schematach hiciorów, które pojawiały się na dwóch ostatnich krążkach. „Yellow Leader” trzyma się zdecydowanie bliżej terminu punk niż rock. Mniej tu także bluesowych zagrywek. Jaki jest więc nowy krążek Subsów? Przede wszystkim Alvin Gibbs spuścił bas ze smyczy i zaserwował słuchaczom parę ciekawych zagrywek. Oprócz tego, panowie punkowie zwolnili nieco tempo poszczególnych utworów. UK Subs nie gra już tak żwawo jak na „Another kind of blues” czy „Brand new age”, ale słychać, że to wciąż ten sam charakterystyczny styl. Co ważne, UK Subs nie serwują odgrzewanego kotleta. Kapela wciąż ma pomysły na proste, punk rockowe, klasyczne numery, które nie brzmią jak smętne klony i odcinanie kuponów ze swojej legendy. Może to kwestia częstych zmian składu, chociaż obecny gra już ze sobą niemal dziesięć lat, co widać, słychać i czuć. Dobrze wypadają także wokale Charliego Harpera. Harper zawsze śpiewał prosto, bez długich dźwięków i wyciągania gór, przez to wciąż brzmi przekonująco i daje sobie radę. Zresztą nie od dziś wiadomo, że punk rock konserwuje.

Pomimo lat grania na karku i 25 wydanych oficjalnych albumów, UK Subs wciąż potrafią przekazać niezbędną dla punk rocka energią. Zarówno na płycie jak i na koncertach. Wystarczy rzucić okiem na koncertowe video z kawałkiem „Suicidal girl” z nowego albumu. 25 płyta w dyskografii UK Subs jest albumem równym, udanym, ale jak na UK Subs wypada po prostu przyzwoicie. Mam nadzieję, że „Z” będzie epickim zwieńczeniem dyskografii punk rockowej legendy. A na ten moment, w dalszym ciągu moją ulubioną płytą UK Subs pozostaje „Quintessentials” z 1997 roku.


UK Subs „Yellow Leader”, styczeń 2015, Captain Oi

Recenzja: Offensywa „Zwycięstwa smak” – szczeciński medio-core

Po zespole o nazwie Offensywa i tytule „Zwycięstwa smak” spodziewałem się porządnego łomotu. Na drugiej płycie szczecińskich melo punków czegoś takiego jednak nie usłyszymy. Grupa prezentuje mocno ugrzecznione i łagodne oblicze punkowej sceny, a muzycznych zwycięstw też tu raczej nie uświadczymy.


Płytę promowano hasłem: „Zwycięstwa smak to energia, kwintesencja butnej młodości i klasycznego punk rocka w nowoczesnej formie”. Fantazjują ci marketingowcy. Oj fantazjują. Nie wiem, jak jest na koncertach Offensywy, ale na płycie tej energii jest niewiele. Lajtowe brzmienie idzie w parze ze średnimi tempami i rockową melodyjnością. Styl grupy z jednej strony przywodzi na myśl Leniwca i Farben Lehre, a z drugiej słowackie i czeskie pop-punkowe zespoły pokroju Rybičky 48. Trochę pop-punka, trochę rocka, kapka ska – standardowy zestaw. Czy jest to punk rock w nowoczesnej formie? Nieszczególnie.  Brakuje mi tu jakiegoś konkretu – mocnego tekstu, zaskakujących zagrywek, niebanalnego aranżu czy zapadającej w pamięć solówki. Jest poprawnie, ale jakoś tak bez wyrazu. Może za grzecznie? Może zbyt błaho? Słuchałem tej płyty sporo razy i z każdym kolejnym okrążeniem coraz częściej korzystałem z przycisku „next”. Wprawdzie tragedii nie ma, rewelacji też nie, ale jest po prostu przeciętnie i nudno. Teksty też bynajmniej nie bronią całokształtu.

Niestety, jak na drugą studyjną płytę jest tu też sporo braków warsztatowych. Zwłaszcza w przypadku gitary solowej. Panie kolego od solówek, weź Pan poćwicz trochę technikę, bo sadzisz niemiłosierne krzaki… Za solówki w „Tu i teraz” trzydzieści minut karnego jeżyka i dwie solówki Turbonegro do przerobienia.

Ponarzekałem, więc na koniec parę plusów. Fachowa oprawa graficzna. Fajna rytmika w kawałku „Mentalny chill”. „Bariery, granice” jest spoko. Ciekawy riff w zwrotce „Racja i spokój”. To wszystko to jednak trochę za mało, żeby rzucić mnie na kolana. Chłopaki, grajcie, grajcie, a może będzie lepiej.
 
Offensywa „Zwycięstwa smak”, luty 2015, Lou Rocked Boys

Marzenia o fistingu, czyli recenzja filmu „Pięćdziesiąt twarzy Greya”

Nie jestem znawcą sztuki filmowej i może nie przerobiłem jeszcze całego Bergmana i Buñuela, ale staram się być na bieżąco. Z tego też powodu zaliczyłem seans „Pięćdziesięciu twarzy Greya” – filmu, który budzi spore emocje. Czy zasłużenie?


Emocjonująca nie jest raczej fabuła tego dzieła. Zwłaszcza z początku, kiedy bohaterka filmu, Anastasia Steel, spotyka tytułowego Christiana Greya. Młodego, bogatego, przystojnego, tajemniczego właściciela korporacji, który ma gadane, jest uprzejmy i emanuje posiadaną władzą. Ocieka też splendorem. Co zaskakujące, dziewczyna zakochuje się. Później bohaterka przeżywa dylematy, jest obsypywana prezentami, kończy studia, ulega Greyowi, lata szybowcem i takie tam. W międzyczasie w filmie pojawiają się tzw. momenty. Ale nie jest to szumnie zapowiadana „pornografia”, ale raczej urocze sceny z BDSM w tle, które swoją elegancją wpisują się w klimat hollywoodzkich scen łóżkowych. Gdzieś czytałam głosy oburzenia, że pokazują genitalia. Gdzie tam. Tylko włoszczyzna. Na pewno nic szokującego w tym filmie nie ma. Zresztą, myślę, że każdy, kto pracował w korporacji, miał takie momenty, gdy wracał do domu i chciał kogoś wybatożyć. Doskonale to rozumiem. Nie wiem, jak było w książce, ale widać, że Grey nie jest jakimś psychopatą i w gruncie rzeczy to wrażliwy chłopak, który po seksie lubi sobie pograć na fortepianie. Czy to nie romantyczne? Film wizualnie prezentuje się przyjemnie, aktorzy wydają się dobrze obsadzeni, a te wątki z BDSM niosą ze sobą jakąś świeżość i odróżniają obraz Samanthy Taylor-Johnson od standardowych walentynkowych hitów kinowych.

Może film fabularnie mnie jakoś szczególnie nie poruszył, zwłaszcza, że nie jest to zamknięta całość, a raczej przystawka do kolejnych siedemnastu części, ale podoba mi się historia, która stoi za tym wszystkim. E.L. James, mieszkająca na przedmieściach Brytyjka, kobieta w średnim wieku, matka dwójki dzieci, napisała książkę, w której młoda dziewczyna przeżywa erotyczne przygody w świecie sadyzmu i dominacji. Urocze jest to, że starsza babeczka zamiast grać w bingo i pielić ogródek fantazjuje sobie i przelewa to na papier. Już to sobie wyobrażam, jak Pani James faszerując indyka rozmyśla nad rozmową między bohaterami dotyczącą fistingu analnego i waginalnego. Jest w tym coś zabawnego i zarazem głęboko ludzkiego. Taka tęsknota za przygodą i odrobiną chłodnego romantyzmu. Marzenia o tajemniczym bogaczu, który da buziaka, a kiedy trzeba przełoży przez kolano i walnie klapsa. Po prostu urocze. Spójrzmy na to pozytywnie i nie spierajmy się o wartość artystyczną. Nie żałuję, że byłem w kinie na „50 twarzach Greya”, bo to dość przyjemny film, który wprawił mnie w pogodny nastrój. Chociaż teraz pewnie będę się zastanawiał, o czym myśli pani na poczcie, gdy z rozmachem wbija pieczątki.

Fot: kadr z filmu

Rock’n’roll is dead and Alex Carlin doesn’t care

Alexa Carlina poznałem w 2009 roku za czasów mojej pracy w rzeszowskim miesięczniku studenckim. Ciekawa postać i zacny muzyk. Facet, który porzucił USA, aby osiedlić się w Krakowie i stamtąd od ponad piętnastu lat wypuszcza się w różne zakątki globu. Za motto Carlina można uznać tytuł jego płyty sprzed paru lat, „No sleep, only rock’n’roll”, co udowodnił pobijając rekord Guinessa w kategorii najdłuższy koncert solowy. Alex grał przez 32 godziny. Sporo.

Ostatnie miesiące Carlin spędził w Rosji i w Stanach, gdzie koncertował, ale w zeszłą niedzielę po raz kolejny odwiedził Rzeszów. No i dość sentymentalne dla mnie miejsce, rzeszowski pub Underground. To tam byłem po raz pierwszy raz w życiu w knajpie, jakieś trzynaście lat temu. W sumie to niewiele się tam zmieniło przez lata. Podobnie jak w sanockiej Ruderze. Ale nie o pubach ta historia, tylko o ostatnim koncercie.

Nie widziałem Alexa jakieś pięć lat, ale mimo tego, że dawno przekroczył półwiecze wciąż trzyma się doskonale. Rock’n’roll konserwuje – spójrzcie na Charliego Harpera z U.K. Subs. Gość jest po siedemdziesiątce, a dalej słowem i czynem uskutecznia punk rocka. Carlin jest młodszy, ale to ta sama szkoła rock’n’rollowego stylu życia. Przed koncertem chwilę pogadaliśmy o muzyce i Alex rozpoczął swój solowy show.

Zaczął od zaśpiewanego po polsku, podanego z typowym dla siebie poczuciem humoru, numeru „Nie jestem alkoholikiem” (chociaż codziennie siedzę w knajpie, pijany, najebany). Ale później zaserwował publice to, z czego jest znany, czyli szorstki, aczkolwiek chwytliwy rock’n’roll, przeplatany rockowymi standardami. Oprócz numerów z płyty „No sleep only rock’n’roll” i najnowszej „Are you better than my girlfriend” Alex sięgał między innymi po Pink Floyd, Led Zeppelin, Metallicę (w brawurowej przeróbce „Master of puppets”), Ramones, Scorpions, Lady Pank czy Cranforda Nixa. Grał przy tym na scenie, krześle, stole czy kolumnach nagłośnieniowych. Po prostu rock’n’roll.

Są koncerty, na które warto się wybrać i te grane przez Alexa Carlina są jednymi z nich. Nawet jeśli tak jak w Undergroundzie są kameralne to ze względu na ich specyficzny klimat trzeba chociaż raz to zobaczyć. Alex od lat udowadnia, że rock’n’roll to nie kwestia wieku ani miejsca urodzenia. Co w przededniu mojej trzydziestki jest co najmniej optymistyczne. Jak śpiewa Carlin „rock’n’roll is dead and we don’t care!

Alex Carlin @ Pub Underground - Rzeszów - 25.01.2015

Kalefixy – trójmiejska alternatywa w kalesonowym świecie

Zapowiadałem, że na blogu w tym roku pojawią się pewne zmiany. Jak widać zmieniłem już wystrój wnętrza, ale będę sięgał też głębiej. Nie samą muzyką i punk rockiem Sylwester żyje, więc w tym roku będzie więcej o szeroko pojętej kulturze, książkach, polskim wzornictwie i ciekawych projektach z pogranicza tych dziedzin. Znanej i nieznanej muzyki też będzie sporo. Bez obawy, nie zmieniam się w Michała Kędziorę, Michała Zaczyńskiego ani Michała Witkowskiego.
 
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Nie wiem czy to kwestia nieubłaganie zbliżającej się trzydziestki, ale ostatnio w pełni zaakceptowałem fakt, że w zimie jest zimno. I nie jest to fajne uczucie. Z tego prozaicznego powodu postanowiłem zadbać o swoje kończyny i po raz pierwszy w życiu kupić sobie, hm, coś na kształt spodni, ale zakładanego pod spodnie. Niegdyś mawiano na to kalesony, ale przecież stary punk nie będzie chodził w kalesonach po mieście. Nie przesadzajmy.

Chwilę szukałem, zanim znalazłem coś, co z jednej strony będzie na przekór kalesonowym standardom, a z drugiej będzie grzać, kiedy potrzeba. Szukałem i znalazłem w Trójmieście. Z czym kojarzy się Trójmiasto? Przede wszystkim z trójmiejską sceną alternatywną. Po Prostu, Apteka, Pancerne Rowery, Deadlock, Dzieci Kapitana Klossa, Bielizna… No i wracając do tego ostatniego, bieliźnianą trójmiejską alternatywę tworzą dwie sympatyczne dziewczyny – Ania i Karola. Dziewczyny porzuciły pracę w korporacji, na rzecz tworzenia kales… kalefixów. Decyzja odważna, więc muszą mieć w ręce mocne karty. Czym są kalefixy? Idea pozostała ta sama jak w przypadku bielizny na literę „k”, ale od strony wizualnej mamy designerski strzał między oczy, czyli dopieszczone detale i wyraziste nadruki projektowane przez polskich grafików i streetartowców. Jest w kalefixach coś z idei DIY i odejścia od masowości, czyli rzeczy bliskie undergroundowemu etosowi. Tak jak lubię.

Kalefixy to ciekawa sprawa, więc podbiłem do Ani i Karoli, żeby dowiedzieć się więcej. – Kalesony mogą być fajnym dodatkiem. Zaczęłyśmy od zmiany nazwy, bo dla większości osób samo słowo "kalesony" kojarzyło się z obciachem – tłumaczą matki-założycielki projektu. – Postawiłyśmy też na świeży design, kolorowe, autorskie printy i polskie pochodzenie produktu. Trzymamy się zasady 100% PL. Obecnie pracujemy nad poszerzeniem naszej kolekcji. Sprawdzamy też nowe możliwości, jeżeli chodzi o dzianinę, z której szyjemy. Także jest życie po korpo, a zmiana spodni w kant na kalesony leży nam idealnie.

Na mnie też leży jak należy. Od strony wizualnej kalefixy zdecydowania dają radę. Ja mam karnawałowe kalefixy z zaprojektowanym przez gdańskiego grafika Marcina Włocha motywem Brazil. Są naprawdę spoko, chociaż warto by było dołożyć w projekcie przeszycia grubszą nicią. Jak komuś zimno w tyłek to kalefixy są naprawdę fajną alternatywą. Zdjęcia w całej okazałości nie wrzucę. Sorry, to zbyt intymne.

Recenzja: KSU „Dwa narody” – bies, czad i folk&roll

Kiedy byłem małym chłopcem, hej. Miałem kasetę KSU „XXL”, którą katowałem do bólu na swoim walkmanie. Zdarzało się, że chodziłem ze słuchawkami na uszach i udawałem, że razem z Siczką gram na gitarze. Wtedy, to było dla mnie coś. Prawdę mówiąc KSU było jedną z głównych inspiracji, przez które sam zacząłem grać (choć nigdy nie grałem w dropie jak Siczka). Później zacząłem grać na gitarze w punkowej kapeli, a w 2002 roku spełniłem swoje młodzieńcze marzenia i zagraliśmy jako suport przed KSU w rzeszowskim klubie Le Greco. Co to była za miejscówka... Wiele się wtedy działo. Pamiętam, że Siczka był tak rozluźniony, że wszedł na scenę, wziął gitarę i zaczął śpiewać i grać, mimo tego, że w klubie jeszcze nikogo nie było, a sprzęt nie był jeszcze rozłożony… To było dawno temu, ale wciąż mam spory sentyment do KSU i nadal jest to dla mnie jeden z najważniejszych polskich bandów związanych ze sceną punk. Choć do punk rocka dość mocno się już zdystansował to nadal patrzę na ten zespół w mało obiektywny sposób. 


Dyskografia KSU to dziwna historia. Zespół działając przez ponad 30 lat nagrał zaledwie pięć studyjnych płyt z premierowym materiałem. „Dwa narody” to szósta taka płyta, wydana dziewięć lat po „Naszych słowach” i sześć po „XXX-lecie akustycznie”. Akustyczne KSU było zajawką tego, w jaką stronę obecnie ewoluuje grupa. Pojawiły się na nim też dwa numery, „Sztyl od kilofa” i „Wino za karę”, które znajdziemy na „Dwóch narodach” w nowych, niestety słabszych, aranżacjach. 

Dwa narody” budzą ambiwalentne emocje. Nie ukrywam, że czekałem na tę płytę a pierwsze przesłuchanie mocno ostudziło mój zapał. Początkowe wrażenia nie były dobre. Specyficzne, brudne brzmienie, gitarowy spadek formy (czuć brak Kidawy) i wyczuwalna wtórność nowego materiału to główne minusy nowego KSU. Kolejne przesłuchania pozwoliły mi jednak odkryć, że z pewnością nie jest to najlepsza płyta w dyskografii grupy, ale swoje mocne strony ma. 

Może to sentyment, ale „Dwa narody” mają w sobie ten rozmarzony, bieszczadzki klimat. Słuchając KSU do głowy wracają wspomnienia z zakrapianych wypadów w Bieszczady. Charakterystyczna melodyka i nostalgiczny wokal Siczki przenosi w świat małych bieszczadzkich miasteczek Polski B. Jak Siczka śpiewa, „że los nam nie da szans” to czuć, że śpiewa szczerze. Gienek mimo upływu lat dobrze radzi sobie z wokalami. Chyba nawet lepiej niż wcześniej. Na „Dwóch narodach” zaśpiewał zdecydowanie i w swoim stylu. Teksty KSU także pozostaję w typowym dla grupy stylu, pomimo pięciu różnych autorów. „Dwa narody” oprócz klasycznych egzystencjonalno-bieszczadzkich tekstów mocno penetrują tematykę rozpoczętą na „Kto cię obroni Polsko” i z krytycyzmem patrzą na kondycję współczesnej Polski.  Szkoda, że przez to pod KSU podłączają się różne dziwne - i jakże dalekie od punkowego - środowiska… 

Pod względem kompozytorskim Gienek też trzyma przyzwoity poziom. Nadal słychać od pierwszego riffu, że mamy do czynienia z KSU, ale pojawiają się też bardziej niż do tej pory wyczuwalne hard-rockowe wtręty i kombinacje przy riffach, czego najlepszym dowodem jest „Ten, który nie nadejdzie”. Swoją drogą jeden z lepszych kawałków na płycie. Płyta KSU nie obyłaby się bez przepełnionych bieszczadzką romantyką ballad. Mamy tu pół-akustyczne „Kiedy naród umiera” z harfą na wstępie, klasyczny „11.11.2012” dedykowany zmarłemu przyjacielowi Siczki oraz „Tylko honor II”, którego fragment pojawił się na „KSU akustycznie”. Poszerzony skład zespołu, do którego doszły skrzypce, klawisze, flety, sopiłka, harfa, cymbały i bansuri dodaje fajnego klimatu. Na szczęście nie przesadzono z tymi instrumentalnymi wstawkami i nadal całość oparta jest na przesterowanych gitarach, a folkowy arsenał jest tu tylko przyprawą. Można pokpiwać, że wyszło z tego takie bieszczadzkie Jethro Tull, ale całość wypada przekonująco i odświeża styl grupy. Nowe KSU to już nie ten sam zespół, co nagrał „Pod prąd”. Tego się już nie zmieni. Jednak „Dwa narody” aż tak daleko od charakterystycznego punkowego stylu nie odstają. Bo nawet jak „Rozbity dzban” rozpoczyna się ukraińskim folkiem to po chwili przywodzi na myśl motorykę „Po drugiej stronie drzwi”. 

Jak wspomniałem pierwsze wrażenie było dość słabe i chwilę trwało zanim polubiłem ten album. Specyficzne brzmienie, z mocno wyciągniętą gitarą na początku traktowałem jako minus, ale taka nieco charcząca gitara dodała tutaj tego garażowego, punkowego sznytu. Gdyby władować tu wymuskaną gitarę, to by było zbyt lajtowo. Minusem jest też, o dziwo, duża liczba nowych numerów. 20 piosenek i godzina materiału, to w sumie dość niewiele jak na tak długą przerwę wydawniczą, ale przy takiej ilości nie trudno o słabsze momenty jak choćby męczące instrumentalne outro „Laworta”, połamane „Puzzle historii”, irytująca „Teledemokracja” czy niedokładnie zrobiony „Sztyl od kilofa”. 

Dwa narody” nie są wolne od wad, ale trzeba docenić to, że zespół pomimo słabszych lat, ciągłych zmian składu i coraz dziwniejszego wizerunku wciąż działa, nagrywa i koncertuje. Szkoda tylko, że stare polskie kapele łatwiej ostatnimi czasy spotkać na dniach gminy niż na wypełnionych po brzegi klubowych koncertach.

KSU „Dwa narody”, Mystic, grudzień 2014

Recenzja: Ska Petarda „Dolce Vita” – piętnastominutowa potańcówka

Ostatni weekend spędziłem na WOŚP'owych koncertach. W Przeworsku miałem okazję zobaczyć świetny koncert grupy Topinambur, a w Stalowej Woli bawiłem się na mocno rozluźnionych Lej Mi Pół, fachowym występie Clockwork Mind i krakowskiej Ska Petardzie. Chłopaki z Krakowa sprezentowali mi swoje demo „Dolce Vita”, które zdążyłem już dogłębnie poznać.


Ska Petarda na żywo zaprezentowała się imprezowo i całkiem nieźle (jak to mają w zwyczaju grupy z sekcją dętą). Załoga przypomniała mi czasy, gdy katowałem na kaseciaku debiut Podwórkowych Chuliganów czy skankowe numery Horrorshow. „Dolce Vita” to również podobny styl, tyle, że nie ma tu mocniejszych gitarowych wtrętów, a przez piętnaście minut  (czyli tyle ile trwa ta płytka) króluje utrzymane w średnich tempach klasyczne ska. Taka muza była popularna na przełomie XX i XXI wieku, obecnie takich kapel już wiele nie zostało. Trochę to dziwne, bo ska ładnie broni się na koncertach.

Co do dema, to ekipa Ska Petardy nie należy do mistrzów technicznego grania. Gitara i sekcja rytmiczna grają prosto, a w średnich tempach można na basie naprawdę solidnie powywijać. Klimat (nie licząc częstego pokrzykiwania typu „ska, ska”) robi bogaty klawisz i hojnie obdarzona sekcja dęta. Płytę nagrano jeszcze przed zmianą składu. Zmienił się wokalista, a po koncercie mam wrażenie, że to zmiana na lepsze. Na „Dolce Vita” wyraźnie słychać, że zespół jest w fazie rozwojowej, ale początki wróżą, że z tej mąki da się jeszcze coś smacznego upiec. Przydałoby się urozmaicić warstwę instrumentalną, aby działo się tutaj coś więcej oprócz dęciaków. Przy czterech numerach tak tego nie czuć, ale gdyby to był pełnowymiarowy album, to byłoby monotonnie.

Muzycznie jest przyzwoicie, ale nie mogę się przekonać do z założenia humorystycznych tekstów kapeli. Mamy tu opowieść o budowlańcu, który podrywa na dyskotece mocno dojrzałe kobiety, historię o zbierającym na wino żuliku, trącający seksizmem manifest oraz kawałek o łamiącym serca mocno dojrzałych kobiet („i nastoletnich wieśniaczek też”) złomiarzu… Podwórkowi Chuligani też śpiewali o przyziemnych sprawach, ale było w tym więcej polotu i żartobliwego niedopowiedzenia. Warto by było popracować nad lirykami, bo tutaj niestety jest najwięcej do zrobienia. Grać, pisać, kombinować i będzie lepiej. Niech się chłopaki rozwijają, bo na południowym-wschodzie niewiele jest kapel grających w takim klimacie.

Ska Petarda „Dolce Vita”, wyd. własne, luty 2014

TOP 10 Sylwestra, czyli 10 najchętniej czytanych wpisów

Podsumowanie 2014 roku na podkarpackiej scenie rockowej było wpisem numer 100. Z tej okazji w 101 poście kolejne podsumowanie, ale tym razem na warsztat weźmiemy moją dotychczasową blogową aktywność. Przed Wami TOP 10 Sylwestra, czyli 10 najchętniej czytanych wpisów na blogu Sylwester Poleca.


1.    HCP Festiwal odwołany – a miało być tak pięknie
To była ciekawa idea. Zrobić w środku Rzeszowa festiwal, na którym zamiast Bajmu i Pectusa pojawi się ponad dwadzieścia alternatywnych, punkowych i metalowych grup. Miało być GBH, miał zagrać Kontrust. Ba, nawet Farben Lehre miało przyjechać ;) Ja z chłopakami z The Sabała Bacała też mieliśmy grać, a tu taka lipa. Organizator zniknął bodajże dwa dni przed koncertem i słuch o nim zaginął. Zrobił się mały skandal, ale bez żadnego sensownego finału. Szkoda pomysłu, ale patrząc z perspektywy czasu szanse, żeby HCP Festiwal wypalił były niewielkie. Co do organizatora, ktoś wie, co się z nim teraz dzieje?

2.    Recenzja: Lej Mi Pół – Fabryka męskości
Zaskoczenie numer jeden. Jeden z nowszych tekstów, a już taka popularność. Może to zasługa fotki z Krzysztofem Krawczykiem, a może w Polsce rośnie silna społeczność osób domagających się takich przebojów jak „Prętem po jajach”, „Odbyt”, „Bimber” czy „Nakurwiaj salto”? Będę w sobotę na ich koncercie to może się dowiem.

3.    Recenzja: Monstrum – Czas
Rzeszowskie Monstrum jest jedynym reprezentantem podkarpackiej sceny rockowej, który znalazł się w TOP 10. Trochę szkoda, bo sporo o lokalnej scenie pisałem. No bo wiecie, coś się u nas dzieje. Podkarpacie to nie tylko KSU i Pectus. A co do Monstrum to niestety zespół obecnie nie należy do wyjątkowo aktywnych grup, ale powoli wraca do koncertowania. Może coś nowego w 2015 roku nam wysmaży? Zobaczymy.

4.    Wywiad: Roman Kostrzewski – rozmowy z Katem
Z cyklu archiwa Sylwestra. Dawno temu, jak jeszcze studiowałem, współtworzyłem rzeszowski miesięcznik studencki PRESSJA. Parę fajnych rozmów wspólnie z Arturem Gawłem udało nam się przeprowadzić. Między innymi wzięliśmy na spytki Romana Kostrzewskiego, który okazał się być diabelnie sympatycznym gościem. Zazwyczaj nie zbieram autografów, ale od Romana wziąłem elegancki wpis w książce „Rozmowy z katemMoczarskiego.

5.    Recenzja: Kabanos – Dramat współczesny
Kabanos jest przykładem zespołu, który osiągnął bardzo dużo własnymi siłami. W dzisiejszych czasach ciężka praca, konsekwencja i odrobina szczęścia to jedyna recepta na utrzymanie się na polskiej rockowej scenie. Cieszy mnie to, że Kabanosom się udaje, bo to fajna załoga i grają naprawdę zacnie (chociaż „Dramat współczesny” nie należy do moich ulubionych płyt Kabanosa).

6.    Recenzja: VA – Za krótko, za szybko
Mój typ w kategorii składanka roku 2014. 112 zespołów reprezentujących szeroko pojętą scenę hc/punk i ich 20 sekundowe utwory. Tego trzeba posłuchać.

7.    Wywiad: Kazik Staszewski i Wiesław Weiss
Kolejny tekst z archiwów. Krótki wywiad z Kazikiem Staszewskim i Wiesławem Weissem, który przeprowadziłem w magazynie rzeszowskiego Empiku po premierze „Białej księgiKultu. Głupio mi o tym pisać, ale ani wcześniej, ani później nie byłem tak stremowany rozmową z innym muzykiem. Może to tajemniczy wpływ Weissa?

8.    Recenzja: Besides – We were so wrong
Besides to ekipa, która wygrała ostatni finał polsatowskiego Must Be The Music grając progresywnego rocka bez wokali. Wyczyn karkołomny, ale się udało. Debiutancki krążek „We were so wrong” to kawał przyjemnego grania. Z ciekawością będę obserwował dalsze losy grupy. Zwłaszcza, że słyszałem, że muzycy zawiesili karierę zawodową na rzecz grania na pełny etat. Odważna decyzja.

9.    Recenzja: Pull The Wire – W Polsce jest ogień
Zaskoczenie numer dwa – świeży tekst z grudnia 2014 roku. Recenzja debiutu żyrardowskiej punk rockowej załogi z Pull The Wire spotkała się z dużym zainteresowaniem moich czytelników. Chłopaki są młodzi, ale grają sprawnie i ich płyty po prostu dobrze się słucha. Czuć w tym inspiracje punk rockiem spod znaku The Billa, ale myślę, że z wiekiem muzyka Pull The Wire nabierze większego wyrafinowania.

10.    Wywiad: Grabaż – nie umie śpiewać, ale ma inne zalety
Ciąg dalszy archiwaliów. Grabaż był muzykiem, z którym przeprowadziłem pierwszy w życiu wywiad. Ten tekst jest jednak drugą rozmową z liderem Pidżamy Porno i Strachów Na Lachy, w której asystowała mi koleżanka-blogerka Berenika Haduch. W rozmowie Grabaż zapowiedział, że może kiedyś nadejdzie taki moment, że znów zagra z Pidżamą Porno. Minęły cztery lata i słowo ciałem się stało.

Podsumowałem, więc mogę spokojnie zabierać się do nowych rzeczy. W nowym roku szykuje poszerzenie dotychczasowej tematyki bloga. Dalej sporo miejsca zajmie muzyka, ale będą też pewne niespodzianki. Do zobaczenia w kolejnych tekstach.