Recenzja: Shamboo + Muniek „Tata” – zgredy dają czadu

Nazwa Shamboo do tej pory mówiła mi raczej niewiele. Nie kojarzyła się też jakoś szczególnie przyjemnie, ale gdy muzycy są nastolatkami i wybierają nazwę punk rockowej kapeli to taki szyld wydaje się wyśmienitym pomysłem. Znam to aż za dobrze :) No właśnie. Nazwa osobliwa, kapela niemal anonimowa, a na okładce dwa zgredy. Ale za to jakie! Jeden z nich to Muniek Staszczyk z T.Love, a Shamboo to band, w którym w 1982 roku rozpoczynał swoją przygodę z punkiem i rock’n’rollem.
Zespół zawiesił swoją działalność w 1987 roku i w stanie hibernacji trwał aż do 2009 roku, kiedy na życzenie Muńka reaktywował się, żeby zagrać na jego koncercie urodzinowym. Po tym wydarzeniu muzycy doszli do wniosku, że z rock’n’rolla jednak się nie wyrasta i postanowili pchać ten wózeczek dalej, czego efektem jest płyta „Tata” sygnowana nazwą Shamboo + Muniek. Nazwa poniekąd jest chwytem marketingowym, bo podstawowy skład z wokalistą Maciem radzi sobie całkiem nieźle, ale Muniek wsparł swoich kolegów z piaskownicy użyczając swojego imienia oraz udzielając się wokalnie w paru numerach. Oczywiście w tym singlowym także ;) Jednak z „Taty” byłby nie lada pierdoła, gdyby kapela nie udowodniła, że ma do zaoferowania coś więcej niż kolegę ze znanego bandu. Na płycie znalazło się aż 17 numerów penetrujących rockowo-punkowo-rock’n’rollowe klimaty. Miejscami brzmi to jak podrasowany T.Love Alternative czy kapele z tzw. harcerskiego nurtu punk rocka („Zmieniamy świat na lepszy” brzmi jak porządny numer wzięty żywcem ze złotych czasów Rozgłośni Harcerskiej) ale oferuje także świeże, mocne i rockowe oblicze. Czuć w muzyce Shamboo, że kapela wywodzi się z lat ’80 ale nie stara się odtwarzać starych klimatów na siłę. Muzycznie album jest dość zróżnicowany, ale rządzą podane ze smakiem punkowo-rockowe granie rodem z końca ubiegłego wieku.


W tekstach kapeli czuć ducha starego T. Love Alternative, ale to margines. Jest tu sporo zbuntowanych fraz, parę poetyckich wycieczek, odrobina humoru oraz tematyka miłosna podana w rockowym stylu. Ogółem całość wypada fajnie i zarówno pod względem muzyki jak i tekstów słucha się tego miło i sympatycznie.
 
Najlepsze w tej płycie jest jednak to, że Shamboo pokazuje, że po latach hibernacji można ponownie chwycić za gitary, zebrać zespół do kupy i nagrać fajnie brzmiącą, porządną rockową płytę. Może i wypada zakryć zmarszczki ciemnymi okularami, a włos nieco się posrebrzył, ale zgredy z Shamboo, wbrew tytułowi płyty nie są tak podtatusiali jakby się mogło wydawać. Nie widziałem ich jeszcze na żywo, ale na płycie dają czadu. A każdemu rock’n’rollowemu zgredowi, który trzyma swój zakurzony sprzęt gdzieś w piwnicy życzę, aby zabrał się do roboty i poszedł w ślady ekipy z Częstochowy.

Shamboo + Muniek „Tata”, SP Records, Wrzesień 2013

Relacja: The Toy Dolls w Krakowie – kto nie był niech żałuje

Takiego wydarzenia jak koncert The Toy Dolls w Krakowie nie mogłem przegapić. Legenda radosnego punk rocka z Anglii do tej pory w Polsce grała zaledwie trzy razy – w marcu 2013 roku zawitała do Gdyni, a wcześniej zagrała dwa koncerty w… 1995 roku – w Warszawie i właśnie w Krakowie. Polska zawsze była nieco pokrzywdzona pod względem ilości zespołów, które nas odwiedzały. Toy Dolls grywał u naszych sąsiadów wielokrotnie skutecznie omijając nasz kraj. Jednak fani o nich nie zapomnieli o czym można było się przekonać pojawiając się 19 października 2013 roku w krakowskim klubie Kwadrat. Spora ilość załogantów w okolicach 40-tki świadczyła o tym najdobitniej.
Pojawiłem się w klubie w okolicach połowy setu zespołu Leniwiec, który wraz z The Billem rozgrzewał krakowską publikę. Pierwszy raz widziałem na żywo nowe oblicze Leniwca i muszę przyznać, że grupa mocno się sprofesjonalizowała. Muzycznie dalej gra najbardziej młodzieżową odmianę punk rocka, ale robi to naprawdę sprawnie i z dużą dawką energii. Znacznie gorzej zaprezentował się The Bill, który mówiąc kolokwialnie męczył bułę. Może to kwestia tego, że muzycy chcieli się pokazać od bardziej ambitnej strony, udowadniając, że ich twórczość to nie tylko „Sex&Roll”? Średnio to wyszło, chociaż przyjęcie było całkiem ciepłe.
Po dwóch krótkich setach nastąpiła chwila przerwy, po której rozległy się dźwięki walca i po charakterystycznym intro na scenie pojawili się wiecznie młodzi panowie z The Toy Dolls w jednym z najmocniejszych składów – z Amazing mr Duncanem na perkusji i Tommym Gooberem na basie. Po Oldze nie widać, że spędził na scenie ponad 30 lat. Może nie jest już tak chorobliwie szczupły, ale wygląda tak, jakby zaczął grać w kapeli w wieku 2 lat.

Toy Dolls zaczęli od „Cloughy is a bootboy” i muszę przyznać, że nawet tak przeciętny kawałek jak ten na żywo wypada doskonale. Zresztą, słabych momentów nie było. Olga z ekipą na żywo dają z siebie wszystko. Nie ma tutaj mowy o siłowym odgrywaniu starych numerów, a muzycy zdają się bawić równie dobrze co publika. Widać to była zwłaszcza podczas wstępu do „Spiders in the dressing room”, gdzie perkusjna zagrywka Duncana rozbawiła Olgę na tyle, że przez chwilę nie mógł się opanować i zaśpiewać wstępu do końca.



Trochę zaskoczyła mnie krakowska setlista. Nie spodziewałem się takich staroci jak „Tommy Koweys car”, „Bless you my son”, „Queen Alexandra” czy „Ashbrooke launderette” – z zakończeniem zagranym na skrzypcach przez Duncana – ale było to zaskoczenie jak najbardziej pozytywne. Fajnie wypadła też koncertowa wersja „Olga I cannot”. Z nowej płyty pojawiły się tylko dwa kawałki – „Credit crunch christmas” i „Dirty Doreen”. Ogólnie, dobór numerów nieoczywisty, ale bardzo pozytywny. Oczywiście nie spełnili moich wszystkich koncertowych życzeń – zabrakło choćby „Back in 79” czy „She goes to Finos” ale może usłyszę je innym razem.
Nie byłoby Toy Dolls, gdyby nie specyficzny show – charakterystyczne, dopasowane stroje, podskoki, choreografia czy dodatkowe efekty specjalne, jak sztuczny śnieg w „Credit crunch christmas”, strzelająca konfetti wysłużona butelka lambrusco w „Lambrusco kid”, czy obracanie gitar o 360 stopni w „Wipe out”. Były też sztuczne włosy na klacie Olgi, ale szybko zostały zdepilowane. Wszystko precyzyjnie dopracowane, porządnie zagrane i nie pozbawione frajdy. Młodzież niech patrzy, jak się robi show w sile wieku.
Miałem pewne obawy, jak zespół wypadnie na żywo. Toy Dolls słucham od lat i jakby wypadli przeciętnie, byłbym okropnie zawiedziony. Miałem tak choćby po koncercie Bad Religion, który przysłowiowej dupy przysłowiowo nie urwał (wiem, nie ma przysłowia o urwanej dupie, ale wiadomo o co chodzi). Toy Dolls jednak przeskoczył wysoko postawioną poprzeczkę i Ci, których nie było mogą tylko żałować. Jedyny minus to czas trwania ich show, bo z bisami grali niecałe 75 minut. Pozostał niedosyt, ale jak zespół wróci ponownie do Polski z chęcią pojadę jeszcze raz. Toy Dolls na żywo? Zdecydowanie polecam.
Fot: S.Z.

Pół roku na podkarpackiej scenie

Na stronie miesięcznika Day&Night pojawił się mój nowy tekst - "Pół roku na podkarpackiej scenie". Tym razem przedstawiłem pięć płyt, które ukazały się na Podkarpaciu w pierwszej połowie 2013 roku - "Czas" Monstrum, "Najmniejsze przeboje" Łagodnej Pianki, "W końcu" The Sabała Bacała, "Masz prawo?" Ortodox oraz debiut Trotów. W sumie to dawno nasza scena tak obficie nie obrodziła, a fakt, że płyty są ciekawe cieszy tym bardziej.

Link do tekstu macie tutaj: