Kozak System i PodobaMiSię - recenzje nowości z Lou & Rocked Boys

Lou & Rocked Boys to obecnie najbardziej płodne wydawnictwo zajmujące się zespołami z szeroko pojętej sceny alternatywnej. ODC, Molly Mallone's, Haydamaky, Paihivo to tylko niektóre z premier, które w ostatnich tygodniach wrocławska firma wypuściła na rynek. Wśród nich znalazły się też dwie płytki, które ostatnio wpadły mi w ręce - solidny debiut ukraińskiego folk-rockowego Kozak System oraz drugą w dyskografii płytę grającej wesołe ska grupy PodobaMiSię, która nie do końca podoba mi się. Moje recenzje tych płyt znajdziecie na portalu irka.com.pl, który objął patronatem oba albumy.

Recenzja Kozak System "Shablia" Lou & Rocked Boys, Luty 2013.
Recenzja PodobaMiSię "Zabiorę Ciebie tam" Lou & Rocked Boys, Luty 2013. 


W najbliższą środę między 17:00 a 17:30 opowiem o jednej z tych płyt w audycji Studenckie Studio Polskiego Radia Rzeszów.

Nowe Strachy Na Lachy i UK Subs

W lutym pojawiły się nowe płyty dwóch zasłużonych kapel - klasyków angielskiego punk rocka z UK Subs oraz rodzimych Strachów Na Lachy. Dwa bardzo przyzwoite krążki, a takie kawałki jak "Las Vegas wedding" Subsów czy Strachowy "Bankrut... bankrutowi" zostają w głowie na dłużej. Recenzje płyt znajdziecie na portalu irka.com.pl, poniżej linki:

Recenzja Strachy Na Lachy "!TO!" SP Records, Luty 2013.
Recenzja UK Subs "XXIV" Captain Oi, Luty 2013.


W najbliższą środę między 17:00 a 17:30 opowiem o jednej z tych płyt w audycji Studenckie Studio Polskiego Radia Rzeszów.

Wywiad: Bracia Figo Fagot - Rock'n'rollowi disco-polowcy

Debiutancka płyta zespołu Bracia Figo Fagot „Na bogatości” wstrząsnęła polskim rynkiem muzycznym. Grupa, która parodiuje nurt disco-polo i jest realną kontynuacją postaci z serialu „Kaliber 200 volt”, z dnia na dzień wdarła się na listy najlepiej sprzedających się płyt w Polsce i z powodzeniem koncertuje w całym kraju. Co jest tajemnicą fenomenu Braci? Wąsy? Teksty o Cyganach i seksie? A może sentyment publiczności do disco w rytmie polo? Tego wszystkiego starał się dowiedzieć Sylwester Zimon, który wziął na spytki Figo i Fagota, czyli 100% składu Braci Figo Fagot.

Fot: materiały prasowe.

Wywiad: Anti-Flag - ACTA to krok wstecz

20 marca 2012 roku nakładem Side One Dummy ukazał się nowy album Anti-Flag The general strike. O nową płytę, punk rocka i ACTA Chrisa#2 - basistę i wokalistę grupy - wypytywał Sylwester Zimon.


Wywiad: CF98 - Pierwsza liga pop-punka

Pomimo tego, że Kraków nie leży w Kalifornii, to pochodzący stamtąd zespół CF98 od lat tworzy czołówkę polskiej sceny melodyjnego, „amerykańskiego” punk rocka. Wydany w kwietniu 2010 roku album „Nic do stracenia” i masa koncertów w Polsce i za granicami potwierdza, że z roku na rok krakowianie są w coraz lepszej formie. Z wokalistką Karoliną Duszkiewicz, basistą Krzysztofem Kościelskim i gitarzystą Karolem Grelą rozmawiał Sylwester Zimon.

Fot. archiwum zespołu

Wywiad: Maciej Maleńczuk - Ambicja i zobojętnienie

Maciej Maleńczuk to artysta nieprzeciętny. Kiedyś nazywany był bardem Krakowa i buntownikiem. Dzisiaj z łatką skandalisty przemierza Polskę występując z dancingowym repertuarem. O swoich planach, marzeniach i poglądach opowiedział Arturowi Gawłowi i Sylwestrowi Zimonowi.


Wywiad: Krzysztof Potaczała - Pomnik dla KSU

Kiedy w latach siedemdziesiątych w Polsce pojawił się punk rock nikt nie spodziewał się, że jednym z najważniejszych ośrodków rozwoju tej muzyki będą leżące w Bieszczadach Ustrzyki Dolne. Właśnie tam w 1978 roku powstał działający do dzisiaj zespół KSU. Historię ustrzyckiej legendy opisał Krzysztof Potaczała w wydanej ostatnio książce „KSU rejestracja buntu”.

Wywiad: Grabaż - Nie umie śpiewać, ale ma inne zalety

Krzysztof “Grabaż” Grabowski – wokalista Strachów Na Lachy i nieistniejącej już Pidżamy Porno – to postać nietuzinkowa. Mimo blisko 50 lat na karku, epatowania pesymizmem i pełnego nonszalacji podejścia do śpiewu, od lat pozostaje jedną z ikon polskiej sceny alternatywnej. O najnowszej płycie Strachów Na Lachy, “Dodekafonii”, Pidżamie Porno i  dzieciach, z Grabażem rozmawiali Berenika Haduch i Sylwester Zimon.


Wywiad: Artur Andrus - Śmieszny jak pies z pokolenia Szymborskiej

Artura Andrusa można nazwać człowiekiem orkiestrą – jest on bowiem dziennikarzem, konferansjerem, kabareciarzem oraz autorem piosenek. Na co dzień można go usłyszeć w Programie III Polskiego Radia, szerszej publiczności jest natomiast znany z programu publicystycznego „Szkło kontaktowe”. O komercjalizacji kabaretu i poczuciu humoru z Arturem Andrusem rozmawiał Sylwester Zimon

Wywiad: Myslovitz - Małżeństwo po przejściach

Założony w 1992 roku Myslovitz jest jednym z fundamentów współczesnej polskiej muzyki rockowej. Wszystkich więc zaskoczyła wiadomość o chwilowym zawieszeniu działalności, którą zespół ogłosił w 2007 roku. Jednak Myslovitz powrócił z nową energią, czego dowodem był świetny koncert w rzeszowskim klubie Live. Przy tej okazji o nowej płycie zespołu, zagranicznej karierze i historii grupy z Jackiem Kuderskim, basistą i jednym z założycieli Myslovitz, rozmawiali Artur Gaweł i Sylwester Zimon.

Wywiad: Dick4Dick - Penis jako synonim życia

Kiedyś określali siebie jako grupę samców przybyłych z kosmosu. Ich głównym znakiem rozpoznawcym był kult męskiego członka. Dziś przyznają się do tego, że pochodzą z Gdańska, a ich kosmiczny image poszedł dawno w niepamięć. Zespół Dick4Dick powstał w 2004 roku, prezentując zakręconą twórczość z pod znaku electro i popu. Z Bobby Dickiem (Michałem Skrokiem), N.G.A. Dickiem (Krystianem Wołowskim) i Jacquesem Le Dickiem (Jackiem Frąsiem) rozmawiali Artur Gaweł i Sylwester Zimon

Od lewej: Jaques Le Dick, Artur Gaweł, Bobby Dick, NGA Dick, Sylwester Zimon
Fot: Patryk Ogorzałek

Wywiad: Czarno-Czarni - Recepta na pękające szkliwo

Niewiele jest w Polsce tak charakterystycznych zespołów jak Czarno-Czarni. Grupa, która powstała jako poboczny projekt muzyków zespołów Big Cyc i Bielizna zafascynowanych brzmieniem lat 60., w krótkim czasie stała się suwerennym tworem. W listopadzie 2009 roku Czarno-Czarni wydali swoją piątą płytę „Nudny świat”. Z tej okazji porozmawiałem z wokalistą zespołu – Jarkiem Janiszewskim i basistą – Dżej Dżejem.

Fot: Piotr Lis (materiały prasowe)

Wywiad: Kazik Staszewski i Wiesław Weiss - Powtórne narodziny Kultu

We wrześniu 2009 roku ukazała się płyta „Hurra” – premierowy krążek ekipy Kazika Staszewskiego – a w listopadzie książka „Kult. Biała Księga – czyli wszystko o wszystkich piosenkach”. „Biała Księga” to prawie sześćsetstronicowy, bogato ilustrowany album zgłębiający całą historię i twórczość Kultu autorstwa redaktora naczelnego czasopisma „Teraz Rock” Wiesława Weissa. O Kulcie i pracach nad książką z Kazikiem Staszewskim i Wiesławem Weissem rozmawiał Sylwester Zimon.

Fot: SZ


Wywiad: Alex Carlin - Rock'n'rollowy rekord Guinessa

Chodząca szafa grająca, niereformowalny obieżyświat – te określenia jak ulał pasują do pewnego Amerykanina, od dziewięciu lat mieszkającego w Polsce. Ktoś pomyśli: co za wariat? Z USA do Polski? Alex Carlin udowadnia jednak, że wariatem nie jest, choć tytuł pozytywnie zakręconego artysty na pewno do niego pasuje. Gdy jako absolwent słowianistyki opuszczał swoją rodzinną Kalifornię, zapewne nie miał pojęcia, jak dziwnie potoczy się jego życie. Będąc jeszcze w USA, koncertował z wieloma zespołami: Psycotic Pinneaple, The Rubinoos czy Rut Host. Ze swoją gitarą odwiedzał też najdziwniejsze i bardzo odległe krainy, jak Syberia, czy Ural. W końcu trafił do Polski, a ta spodobała mu się na tyle, że osiedlił się w Krakowie. Choć termin „osiedlił” wydaje się tutaj być mocno przesadzony. Alex Carlin przemierza bowiem nasz kraj wzdłuż i wszerz, dając niezapomniane, a co najważniejsze długie solowe koncerty. 

 21 czerwca 2009 roku Alex postanowił podjąć się nie lada wyzwania. Podczas solowego koncertu w Radomsku pobił Rekord Guinessa, grając nieprzerwanie przez 32 godziny, zawstydzając tym samym Kanadyjczyka o pseudonimie Gonzales, który mógł pochwalić się jedynie skromnymi 25 godzinami. Z Alexem Carlinem rozmawiali Artur Gaweł i Sylwester Zimon.


Wywiad: Nazareth - Nie jesteśmy dinozaurami rocka

Rzadko zdarza się, że do Rzeszowa przyjeżdżają legendarne hard rockowe zespoły. Powstały w 1968 roku szkocki Nazareth zagrał w Rzeszowie dwa dobre koncerty –  1 i 3 września 2009 roku. Pomimo ponad czterdziestu lat rockowego stażu, emeryci z Nazareth byli w dobrej formie. Chociaż na scenie są bardzo statyczni, to pokazali klasę i warsztat, których wiele muzyków może im tylko pozazdrościć.

Poniżej przedstawiam zapis konferencji prasowej z 31 sierpnia 2009 roku. Na pytania dziennikarzy odpowiadali wokalista Dan McCafferty i basista Pete Agnew, grający w Nazareth od początku istnienia zespołu.

Horns up with Dan McCafferty

Wywiad: Nergal - Metal to moje życie

Gdański Behemoth to jeden z najbardziej rozpoznawalnych polskich zespołów metalowych w kraju i za granicą. Za granicą zespół kojarzony jest głównie ze świetnych koncertów i bardzo dobrych płyt. W Polsce Behemotha postrzega się głównie przez pryzmat Adama "Nergala" Darskiego - pierwszego metalowego celebryty RP. O karierze Behemotha, Dodzie i prywatnym życiu „Nergala” z Adamem Darskim rozmawiał Sylwester Zimon.


Wywiad: Maleo - Żałuję, że paliłem marihuanę

Dariusz „Maleo” Malejonek to jeden z najaktywniejszych muzyków na polskiej scenie reggae. Swoją karierę zaczynał w latach 80. w reggaeowej Kulturze i hardcore punkowej Moskwie. Później udzielał się w takich grupach, jak Izrael, Armia, Houk czy grających chrześcijańską muzykę zespołach 2Tm2,3 i Arka Noego. Obecnie najwięcej czasu poświęca projektowi Maleo Reggae Rockers. Z Darkiem Malejonkiem rozmawiali Artur Gaweł i Sylwester Zimon.


Wywiad: Roman Kostrzewski - Rozmowy z Katem

Od swojego powstania w 1979 roku, zespół KAT to pierwsza liga polskiego metalu. Znany jest także z kontrowersyjnej postawy, chociażby ze względu na oskarżenia o propagowanie satanizmu. Przez wiele lat, aż do rozpadu w 2004 roku, wyrobił sobie miano żywej legendy. Przez jakiś czas po tym fakcie istniały na scenie muzycznej dwa zespoły o nazwie Kat. Pierwszy, z założycielem grupy, gitarzystą i kompozytorem Piotrem Luczykiem i niemieckim wokalistą Henrym Beckiem. Drugi z wokalistą Romanem Kostrzewskim, który ze względów prawnych zmuszony został do używania nazwy Kat & Roman Kostrzewski. Od 2005 roku Kat z Piotrem Luczykiem nie koncertuje, natomiast Kat & Roman Kostrzewski regularnie odbywa trasy koncertowe. Z  Romanem Kostrzewskim, wieloletnim wokalistą i autorem tekstów zespołu KAT, obecnie frontmanem zespołu KAT & Roman Kostrzewski, rozmawiali Artur Gaweł i Sylwester Zimon.


Wywiad: Lao Che - Idziemy w kosmos!

Kiedy debiutowali płytą „Gusła”, nie wzbudzili większego zainteresowania. I gdy wydawało się, że będą kolejnym niszowym, undergroundowym zespołem, wybuchła bomba. Tą bombą okazała się historia Powstania Warszawskiego, opowiedziana w niezwykle ciekawy i przejmujący sposób. Później wszystko potoczyło się gładko – ogromna popularność i wypchane po brzegi sale koncertowe.  Lao Che są doskonałym przykładem na to, jak z prezesa firmy marketingowej, nauczyciela i byłego kierowcy ciężarówki stworzyć jedną z bardziej charakterystycznych grup rockowych w Polsce. Z wokalistą, gitarzystą i tekściarzem Hubertem „Spiętym” Dobaczewskim oraz obsługującym sampler Mariuszem „Denatem” Denstem rozmawiali Artur Gaweł oraz Sylwester Zimon.


Początki Waszej kariery muzycznej są niezwykle ciekawe. Wszystko zaczęło się od kapeli metalowej. Później założyliście skład hip-hopowy, a skończyliście grając rocka w Lao Che. Czujecie się spełnieni artystycznie? A może wciąż można Was nazwać muzykami poszukującymi?

Spięty: Gdybyśmy ciągle nie poszukiwali to nie bylibyśmy w tym miejscu gdzie jesteśmy teraz. Każdy dźwięk, który tworzymy jest poszukiwaniem. My chcemy grać oryginalnie. Nie chcemy być zespołem wtórnym. Wciąż szukamy niecodziennych rozwiązań.

Płyta „Powstanie Warszawskie” była mocno rockowa. „Gospel” to klimaty bardziej retro. W którą stronę pójdziecie na kolejnej płycie? Będziecie grali dance, jazz, folk czy może wrócicie do metalu?

S: Na pewno będzie Denst (śmiech). Może pojawi się trochę analogowej elektroniki, a mniej gitarowego grania. Na razie jednak nie skomponowaliśmy żadnego dźwięku. Nie mamy też żadnego planu. Wcześniej, przed skomponowaniem pierwszego dźwięku mieliśmy już w głowach cały pomysł na płytę. „Gospel” robiliśmy bardziej spontanicznie i teraz też chcemy pójść tym bardziej spontanicznym torem.

Były średniowieczne „Gusła”, wojenne „Powstanie Warszawskie”, bardziej współczesny „Gospel”. Dokąd teraz zmierzacie?

Denat: Idziemy w kosmos (śmiech)
S: Dokładnie. W kosmos idziemy! To wszystko nawet wpisywałoby się w tą analogową elektronikę, o której wspomnieliśmy.
D: Jeszcze żadnego pomysłu nie mamy, choć ten futuryzm może się na nowej płycie w jakiś sposób pojawić.

A więc cały czas podążacie drogą koncept-albumów?

S: Już po „Powstaniu Warszawskim” twardo sobie powiedzieliśmy: nie chcemy konceptów! Jak robiliśmy „Gospel”, to nie zamierzaliśmy grać ponurych dźwięków, tylko coś bardziej wesołego. Nie miałem żadnego pomysłu na koncept, wszystko zrodziło się jakoś spontanicznie. Stało się to w konsekwencji częścią jakiegoś planu, ale zupełnie niezamierzonego. W przyszłości jednak raczej będziemy od tego odchodzić. Choć na pewno nie stanie się tak, że stworzymy zupełnie różne kompozycje, które nie będą układać się w pewną całość. Nie z nami te numery!

Porozmawiajmy teraz o – bez wątpienia – najważniejszej płycie Lao Che, czyli o „Powstaniu Warszawskim”. Nie obawialiście się tworząc ten album negatywnej reakcji lub niezrozumienia ludzi, którzy przeżyli piekło tamtych czasów ?

D: Nie baliśmy się tego, bo robiliśmy to przede wszystkim dla siebie. W tamtym okresie Lao Che było wybitnie niszowym zespołem. Właściwie intrygował nas sam temat i relacja, która mogłaby zaistnieć między muzyką, jako ilustracją, a tamtymi czasami. Ten pomysł przyszedł dość spontanicznie i nie zastanawialiśmy się nad tym czy przyniesie to jakieś negatywne konsekwencje.

Powinniście mieć dożywotnią pensję w MENie, bo tak naprawdę staliście się alternatywnymi nauczycielami historii w Polsce. Jak czujecie się w tej roli?

S: Nie było mowy o jakichś celach dydaktycznych przy tworzeniu tej płyty. Nie chodziło nam o to żeby zainteresować ludzi tematem. Staraliśmy się jedynie wyobrazić każdego z nas w tamtych okolicznościach i to było w tym najciekawsze. Temat jest tak rozległy, tak niezwykły, że dla każdego z nas było to dużym przeżyciem. Pomysłodawca płyty – Denat – tuż po jej wydaniu stwierdził, że jest już spełniony i płyta spokojnie może trafić do szuflady. W końcu jednak zdecydowaliśmy się wyjść z nią do ludzi. Ktoś się tym zainteresował i temat zaczął żyć własnym życiem.

Najnowsze dzieło „Gospel” znacząco różni się od Waszych wcześniejszych dokonań. Czy nie było tak, że chcieliście w końcu odpocząć od napiętej i poważnej atmosfery na „Powstaniu Warszawskim” i „Gusłach”?

D: Było dokładnie tak jak mówisz. Nie chcieliśmy żeby kojarzono nas tylko i wyłącznie z tematami historycznymi. Cały zbitek emocji, który był na „Powstaniu Warszawskim”, zniknął i tak oto poszliśmy w zupełnie inną stronę.

Ostatnia płyta nagrana była w technice analogowej. Dlaczego zdecydowaliście się na taki nietypowy zabieg?

D: Chyba mamy inne podejście do muzyki niż reszta zespołów. Interesujemy się starym sprzętem, który niejednokrotnie pochodzi z poprzedniej epoki. Zawsze doszukujemy się jakiś nowych walorów dźwiękowych, które przy nagrywaniu przeważnie się pojawiają. Technika analogowa wychodzi nam zdecydowanie naprzeciw. Jest czasami pełna różnych mankamentów, ale zdaje egzamin. Na nowej płycie analogowo na pewno będziemy chcieli nagrać bębny. A jeśli Spięty mówił o analogowej elektronice, to oczywiście i ona się tam pojawi.

Nagraliście trzy świetne płyty, zawieszając sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Nie obawiacie się, że możecie jej nie przeskoczyć?

S: Jak debiutujesz nie czujesz stresu. Robisz to, co Ci się podoba i nie zastanawiasz się jak zostaniesz przyjęty. Natomiast później, masz jakąś swoją drogę i wyruszasz w podróż. Ktoś Ci w tej podróży towarzyszy. Pojawiają się fani, którzy interesują się tym, co robisz, sprzyjają temu bądź nie. Presja istnieje. Nie da się od tego uciec, ale staramy się trzymać bezpieczny dystans do niej.

Nie uważacie, że macie teraz tak mocną pozycję na scenie, że nie ważne jak dziwną płytę nagracie i tak będzie dobrze recenzowana?

S: Nie ważne, co nagramy i tak pieniądz będzie. Tak się czujemy (śmiech). A tak na poważnie, jest to bardzo niewygodna pozycja. Jesteśmy zespołem, który ludzie bacznie obserwują. Jednego dnia publiczność może nas kochać, a drugiego dnia zupełnie się od nas odwrócić. Czasami jednak mówimy sobie, że jesteśmy zupełnie beznadziejni i to pomaga nam zejść na ziemię. Dziś jest euforia, tłum i sukces, a za rok, z nową płytą, może być o wiele mniej ludzi na koncertach.

Spięty, przyznałeś, że tworzysz teksty wyłącznie do gotowej muzyki. Czujesz się artystą-poetą czy jesteś raczej tekściarzem - rzemieślnikiem?

S: Nie wiem, trudno powiedzieć. To jest skomplikowana sprawa. Chcę pisać, ale jakoś nie mogę się zrealizować. Jestem niezorganizowany i zagubiony. Jak już mam gotową muzykę to dopiero wtedy się mobilizuję. Potrzebuję działać pod presją, aby móc tworzyć. Nigdy nie napisałem niczego do szuflady. Czytałem kiedyś wywiad z Kilarem, który powiedział, że, podobnie jak ja, nigdy nie napisał niczego od siebie. Od początku pisał na zamówienie i nawet nie miał możliwości żeby powiedzieć „eee napisałbym sobie coś”.

Jesteście już zespołem profesjonalnym, czy wciąż muzyka nie jest waszym źródłem utrzymania?

S: U nas profesjonalizacja przebiegała dosyć łagodnie. To nie było tak, że mówimy rzucamy robotę i gramy trasę koncertową przez rok. Denat ma wolny zawód – jest nauczycielem języka angielskiego – i jeżeli nie gramy koncertów, to on daje jakieś lekcje. Ja żyje tylko z muzyki. Krojc, nasz gitarzysta, ma swoją firmę marketingową. Jeżeli jednak chodzi o utrzymywanie się, to lwia część naszych zarobków pochodzi z muzyki.


(wywiad ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 02.2009)

Wywiad: Czesław Mozil - Wzrusza mnie Madonna

Czesław Śpiewa, a właściwie Czesław Mozil, zaczynał swoją karierę w undergroundowym duńskim zespole Tesco Value. W 2008 roku wydał swój pierwszy polskojęzyczny solowy album „Debiut”, który w krótkim czasie zdobył status platynowej płyty. Wydana później reedycja debiutanckiej płyty Tesco Value pokryła się złotem. Z Czesławem Mozilem dzień po jego pierwszym w karierze rzeszowskim koncercie w listopadzie 2008 roku rozmawiał Sylwester Zimon.
Fot: Katarzyna Pięta

Kojarzysz postać Czesława z serialu „Włatcy Móch”?
Czesław Mozil: Moja wytwórnia wyłożyła wiele kasy pięć lat temu, aby wypromować ten serial, a zwłaszcza postać Czesia (śmiech). Wiem, że jest bardzo popularny w Polsce, ale nie myślę za bardzo o tym. Nie miałem jeszcze czasu, aby obejrzeć wszystkie odcinki „Włatców Móch”.
Twoje imię kojarzy się także z postacią Czesława Niemena.
CM: Jak najbardziej. Kiedyś pewna pani przed koncertem jak zobaczyła na plakacie Czesław Śpiewa to się spytała czy śpiewa repertuar Czesława Niemena czy Czesława Fogga? A on był Mieczesław, a nie Czesław. Ja jestem wielkim produktem marketingowym i nie nazywam się Czesław tylko Piotrek.
Czy ta wymyślona przez Ciebie postać wykreowanego przez wytwórnię Piotrka nie jest aluzją do Piotra Kupichy z popularnego ostatnio zespołu FELL?
CM: O, popatrz, nawet nie pomyślałem o tym. Powinienem chyba wymyślić jakieś inne imię, bo jak najbardziej nie mam nic przeciwko FEEL. Odkąd Czesław Śpiewa stał się znany to wiele osób próbuje doszukać się pikantnych historii.. Ludzie kochają mówić „aha wiedziałem, że coś jest nie tak”. Parę razy na koncertach mówiłem publiczności, że wszystko to wielka ściema i naprawdę nie nazywam się Czesław tylko Piotrek. Po koncercie w Stalowej Woli przyszła do mnie dziewczyna i mówi, że chce autograf, ale ten prawdziwy, bo dobrze wie, że nie nazywam się Czesław tylko Piotrek. Ludzie kochają takie rzeczy i w nie wierzą, choć to żarty są. Na Onecie słyszałem takie wypowiedzi „jak on może nazywać się Czesław i zabierać komuś artystyczne imię”.  Ja nie mam nic do ukrycia, i robię swoje, ale ludzie muszą wiedzieć skąd, po co, jak i dlaczego.
Jakiś czas temu w wywiadzie dla Empik.com powiedziałeś, że Kasia Nosowska jest jedyna polską gwiazdą. A co z całą resztą polskiej sceny muzycznej?
CM: Jest wiele innych znakomitych postaci, ale Kasia dla mnie jest jedną z takich mitycznych osób, które, uznaję za gwiazdę. Są różne gwiazdy. Ludzie mają swoje gwiazdy, co tańczą na lodzie i dopiero stajesz się nią, jak tańczysz na łyżwach. Sam dostałem propozycje do tańca na lodzie i tańca z gwiazdami, ale muszę się szanować, więc odmówiłem. Piętnaście minut sławy mi odbija i nie będę brał udziału w trzeciej czy ósmej edycji jakiegoś programu. Muszą przyjść do mnie z pierwszą edycją obojętnie, jaka będzie głupia i wtedy będę brał udział (śmiech). Ale to nie jest coś, co chciałbym robić. To nie mój czas żeby występować w dziwnych programach, mimo tego, że ciotki na Śląsku bardzo by się ucieszyły jakby widziały Czesia przed kamerami. Teraz w Polsce słowo celebrity ma inne znaczenie niż kiedyś, dla wielu ludzi jest obojętne, co robisz. Myślą „nie wiedziałem o tym, że on śpiewa, ale patrz jak ładnie tańczy, patrz jak kamera go filmuje ładnie”. Dla nich tylko to, co się dzieje w tym pudełku, to są prawdziwe gwiazdy, bo jest ładny obrazek i publika bije brawo.
Czy czujesz się Steffenem Mellerem polskiej muzyki, czy chociażby następcą Ivana Komarenki? Człowiekiem czerpiącym z popularności programów w stylu „Europa da się lubić”?
CM: Na pewno coś w tym jest. To trochę taki romantyzm, że wracam do Polski z zagranicy i Polacy to lubią, ale ja przyjeżdżałem tu od dawna do ciotek i przyjaciół. W Polsce bywałem cztery, pięć razy rocznie. Dla mnie Polska nie jest krajem, który kiedykolwiek opuściłem. Nie ukrywam tego, że mieszkałem za granicą, ale emigracja jest naturalną częścią polskiej historii. Myślę, że ci emigranci będą teraz powoli tutaj wracać. Jeżeli ja mogę dać coś Polsce, troszeczkę dobra, dystansu czy uśmiechu to warto żebym tu mieszkał. Mam dwa domy, dwa paszporty, nigdy nie czułem się Duńczykiem, ale jestem bardzo zduńczony. W Danii uważają mnie za Polaka, a wyjechałem tam jak miałem sześć lat. Jestem chłopakiem z podwórka, na pewno nie jestem polskim Duńczykiem, a wystąpiłem w programie Moniki Richardson „Orzeł czy reszta”, bo bardzo ją lubię i było miło.
Czy twoja muzyka jest popularna w Danii?
CM: Nie. Koncertowałem z Tesco Value w Danii, ale to był underground, sprzedaliśmy może tysiąc egzemplarzów naszej płyty.
Zatem można pomyśleć, że próba zaistnienia w Polsce była skokiem na kasę. Próbą wyjścia z undergroundu do mainstreemu?
CM: Nie oczekiwałem takiej popularności w Polsce, jaką mam, myśleliśmy, że jak sprzedamy trzy tysiące egzemplarzów to będzie niesamowity sukces. Polska jest wspaniałym rynkiem muzycznym, lepszym niż Dania. Polska to ogromny kraj, można tu dużo koncertować, a w Dani, po miesiącu trasy znasz już prawie wszystkie kluby. Może dlatego wydaje mi się, że w Polsce z muzyki da się wyżyć o wiele łatwiej niż w Danii. Tam jest tak, że nawet jak ktoś ma hity w radiu i sprzedaje po dziesięć tysięcy płyt to i tak gra tylko sześć koncertów na jesieni. To mały kraj. Z undergroundowym Tesco Value graliśmy w Polsce po trzy, cztery trasy rocznie. To była frajda – być nieznaną kapelą, grać dużo koncertów i budować swoje grono fanów.
Czym dla Ciebie jest sukces?
CM: Sukces jest wtedy, kiedy lubisz grać i się cieszysz, że sprzedajesz dwie płyty po koncercie. Sukces jest też wtedy, gdy na koncertach było trzydzieści osób i ludzie mówili mi „kurde Czesław to było niesamowite.” Ja jeżdżę po Polsce i robię to samo od sześciu lat, zagrałem ze trzysta koncertów przed wydaniem „Debiutu” i budowałem swoją publikę, dlatego ludzie sięgnęli po tą płytę. Jak wydałem „Debiut” ludzie mówili, „co to jest? Nie znaliśmy go”. Za to wielkie grono muzyków i fanów wiedziało, kim jestem. Niektórzy mówią, że jestem wylansowany przez TVN, bo wystąpiłem tam w dwóch programach, ale też lansowany przez TVP, bo też tam wystąpiłem. Ludzie ekstremalnie cały czas, szukają czegoś żeby się doczepić.
Gdybyś miał sam określić swoją muzykę to, do jakiej szufladki byś ją włożył?
CM: Ja chciałem nagrać płytę alternatywną i popową. Dla niektórych to nie jest pop, a dla innych jest. Zrobiłem, płytę barwną i ocierającą się o granicę miedzy kiczem, a dobrym smakiem. Na przykład szybka solówka gitarowa w stylu Van Halen, mi się bardzo podoba. Jest to śmieszne, absurdalne i pokazuje dystans, ale tez pokazuje pomysłowość, muzykalność i odwagę.
Myślisz już o jakichś nowych nagraniach?
CM: Chciałbym zacząć nagrywać następną płytę latem. Będzie to kolejna solowa płyta. Chcę żebym mógł sobie grać solo, trio, w dziesięć osób, bo walczyć o kapelę jest bardzo ciężko. Nowa płyta będzie bardzo popowa, softowa, pojawią się znowu jakieś akustyczne aranżacje, zobaczymy jak to wyjdzie. Ludzie będą mówić „a widzisz już nie utrzymał swojego sukcesu”. Ważne jest dla mnie jeździć, poznawać nowych ludzi. Sprzedawanie płyt nie jest takie ważne. Nie myślę o tym ani o recenzjach. Zostało mi jeszcze ponad sto tekstów, które dostałem od Michała Zabłockiego i na pewno chciałbym do tego kiedyś wrócić, ale na razie nie mam na to ochoty. Gdybym powtórzył to teraz to by mówili „o, jedzie na fali”, a gdy wrócę do tego po nagraniu sześciu innych płyt to powiedzą  „e, wraca do korzeni”. Obojętne, co nowego teraz zrobię i tak będę miał przejebane.
Teksty Michała Zabłockiego są zabawne i dziwaczne, nie uważasz, że głównie dzięki temu mogłeś zaistnieć i zdobyć taką popularność?
CM: Dla mnie to nie jest śmieszne. W mojej muzyce jest wielki smutek, dużo hard corowego smutku. Mnóstwo ludzi to wzrusza i to jest dobre. Na następnej płycie będą moje teksty, bardziej wesołe, popowe, na przykład o tym, że proszę się nie bać małych chłopców, którzy lubią się schylać i o tym, że moje serce tak bardzo chciałoby cię rozbawić. W przyszłości chciałbym z różnymi tekściarzami pracować. Co do wzruszeń w tekstach to pamiętam, że jak byłem młodszy to wzruszała mnie Madonna. Jak ona śpiewała „life is a mystery” ogromnie mnie to brało, a to takie proste słowa. Sztuka nie powinna być przeintelektualizowana.
Wytwórnia ma jakiś wpływ na to, co tworzysz?
CM: Ja mam taki kontrakt, że mało kto w Polsce ma tak dobry układ. Ludzie z wytwórni to moi koledzy, przed wydaniem „Debiutu” przywiozłem im gotową płytę i nic nie mówili. Oni są fanami muzyki, którzy byli na moich trzech koncertach i powiedzieli „Czesław chcemy żebyś wydawał u nas płytę po płycie”. Można mówić, że ktoś wyłożył na mnie kasę i mnie wylansował. W Internecie ludzie zamiast pisać, „ja sądzę, że”, to mówią, „k***a, ja wiem jak to jest”, ale ja się nie przejmuję. Wierzę, że jak przyjadę do Rzeszowa za dwa lata to nie będzie może tak wiele osób jak ostatnio, ale i tak będzie fajnie.
Jesteś artystą, chałturnikiem czy grajkiem?
CM: Jestem grajkiem. Wchodzę na scenę żeby zagrać dla ludzi i bardzo mi zależy na tym, żeby było to bardzo dobre na żywo. Chcę też pokazać, że forma koncertowa może być inna niż taka, że ja wchodzę na scenę i mnie podziwiają lub nie. Ja wchodzę i cieszę się, że wszyscy jesteśmy tutaj razem. Dla mnie jest to mała msza święta.
Pozujesz na słodkiego faceta, to tylko image czy prawdziwy Czesław?
CM: Jestem zajebiście słodki. Każdy chce być synkiem mamusi. Taki też mam wizerunek. Jak jestem u Kuby Wojewódzkiego, to mam grzywkę na bok, białą koszulę i krawacik, bo jestem słodki chłopczyk. Pewnie, że nie ubieram się punkowo, bo nie chodzę tak na co dzień. Dzisiaj jestem ubrany dresiarowo, bo tak mi jest wygodnie, nie będę o jedenastej rano chodził wypasiony.
W Rzeszowie grałeś na wieczorze poezji śpiewanej. Czujesz się częścią tego nurtu?
CM: Nie lubię takiego określenia. Przecież Kasia Nosowska też robi poezję śpiewaną, a jej tak nie nazywają. Nie czuje się poetą, nie wiem, co to jest poezja, jak coś mnie wzrusza to mnie wzrusza nie myślę, że to poezja. Jak ja mogę czuć się poetą jak ludzie twierdzą, że to nie są poetyckie teksty?
Dlaczego sprzedałeś swoją muzykę do reklamy?
CM: W Kopenhadze mam takiego kolegę, który mówi, że nie ma czegoś takiego jak sprzedanie się. Jest tylko zarabianie kasy. Sprzedałem do reklamy tylko muzykę. Wokalu lub twarzy bym nie dał. Dzięki tej reklamie pierwszy raz w życiu mogłem podzielić tą pulę, co dostałem na osiemnaście części i zapłacić wszystkim moim znajomym muzykom, którzy grali ze mną za darmo na płycie. Ludzie uważają, że najlepiej by było gdybym nic nie zarabiał i pisał pioseneczki biedny i głodny. Nie będę przepraszał za to, że mogę zarabiać pieniądze. Gdybym, nie zarabiał nie mógłbym tyle grać, bo bym musiał do tego dokładać. Teraz mam fajną pozycję, bo mogę grać, zarabiać na tym i jest publika, która chce przychodzić na koncerty.
Czy to, że pijesz na scenie nie przeszkadza Ci w graniu?
CM: Co ja wczoraj wypiłem? Jedno piwo i jedno whiskey. To jest jeszcze ok. Nie mam problemów z graniem na akordeonie po piciu. Lubię sobie wypić, ale nie zaczynam koncertu po sześciu piwach.
Jako były właściciel baru powiedz nam, jaki jest twój ulubiony drink?
CM: Kiedyś była to Frozen Margarita. Teraz White Russian, czyli dużo cukru, kahlua, mleko i wódka, ale muszę uważać, bo to strasznie kaloryczne jest.
Wytwórnia naciska na Ciebie żebyś dbał o linię?
CM: Dbają o mnie żebym się nie roztył, ale i tak jestem troszkę gruby. Nawet Krzysztof Zanussi powiedział mi, że nie mogę przytyć, bo śpiewam smutne piosenki i nikt nie uwierzy osobie, której się dobrze powodzi. Ja lubię kebaby o drugiej w nocy i balowanie, ale kupiłem sobie też karnet na siłownię.
Czy oprócz herbaty, którą właśnie pijesz jadłeś coś dzisiaj na śniadanie, czy jesteś na ścisłej diecie?
CM: Zjadłem też dwie kromki. Nie głodzę się, ale fajnie by było nie jeść po dziewiętnastej, jak to Doda bardzo mądrze powiedziała.
Fot: Katarzyna Pięta
(wywiad ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 11.2008)

Wywiad: Krzysztof Skiba - 20 lat z płaskostopiem mózgu

Big Cyc, jeden z najbardziej charakterystycznych polskich zespołów rockowych, w 2008 roku świętował dwudziestolecie działalności na barykadach rock’n’rolla. Z Krzysztofem Skibą – liderem, maskotką i autorem części tekstów zespołu – rozmawiał Sylwester Zimon.

Fot: Patryk Ogorzałek

Czy dwadzieścia lat grania w zespole Big Cyc minęło jak jeden dzień?

Krzysztof Skiba – Zdecydowanie nie był to jeden dzień. Ja po dwudziestu latach grania w Big Cycu mam nadwagę, nadciśnienie i płaskostopie mózgu. Kiedyś jak Big Cyc wjeżdżał do jakiegoś miasta rozlegał się okrzyk „matki chowajcie swoje córki”, teraz zmienił się na „córki chowajcie swoje matki”. Kiedyś w garderobach Big Cyca znaleźć można było puste butelki po wódce i prezerwatywy. Teraz jedynie pampersy i termofory…

Jaki jest wasz sposób na granie dwadzieścia lat ciągle w tym samym składzie?

KS – Żeby tego dokonać należy moczyć codziennie nogi w weselnym bigosie przez dziesięć minut. Robią to też nasze matki.

Właśnie wydaliście nową płytę pod tytułem „Szambo i perfumeria”. Planujecie także wydanie książki, czy będzie to sensacja na miarę zapowiadanej autobiografii Dody?

KS – Nie będzie to żadna sensacyjna książka tylko rzetelna dziennikarska robota. Będzie to wywiad-rzeka z Big Cycem autorstwa Jarosława Wardawy. Uporządkujemy wszystkie dramatyczne wydarzenia, happeningi i skandale, a także wyjawimy dużo nieznanych wcześniej ciekawostek. Książka pojawi się nie wcześniej niż na jesieni. W tym roku ukaże się także moja książka pod tytułem „Opowieści podwodne”, czyli zbiór opowiadań, kompletnie niezwiązanych z zespołem.

Wydaliście już składankę największych przebojów, album koncertowy, wkrótce wyjdzie książka, a czy planujecie wydanie koncertowego DVD?

KS – Jest to rzecz, którą już dawno powinniśmy zrobić. Na pewno fajnym zwięczeniem roku byłoby jakieś wypasione DVD i jeżeli znajdziemy więcej czasu to na pewno nad tym popracujemy.

Planujecie jeszcze wydanie kompaktowych reedycji waszych starych albumów?

KS – Tak. Nasze płyty sukcesywnie będą wznawiane. Wynika to z faktu, że są to już białe kruki niemożliwe do zdobycia. Istniejemy już bardzo długo. Może zbyt długo. Zdarzają się ludzie, którzy myślą, że Big Cyc zaczął się od „Makumby”, a są też tacy, którzy myślą, że zaczęliśmy od „Facet to świnia”. Niektórzy myślą, że „Moherowe berety” to nasza pierwsza płyta i dlatego chcemy wydać te reedycje.

Z którego albumu Big Cyca jesteś najbardziej zadowolony?

KS – Najważniejszą dla mnie płytą był nasz pierwszy album, „Z partyjnym pozdrowieniem”, to z niego pochodzą takie numery jak „Berlin Zachodni” czy „Ballada o smutnym skinie”, która mimo zaledwie trzech emisji w radiu zdobyła wielką popularność. Za nasz debiut dostaliśmy też kilka nagród. Były to: płyta roku, okładka roku, autor tekstów roku, a „Berlin Zachodni” był przebojem roku. Wygrałem także w absurdalnej kategorii „inne instrumenty”, gdyż w tym czasie na koncertach ziałem ogniem. Cenię też płyty „Wojna plemników” i „Z gitarą wśród zwierząt”.

Czy Big Cyc jest zespołem koniunkturalnym? Czy robiąc sobie jaja z polskich polityków nie idziecie na łatwiznę, aby zdobyć przychylność waszych słuchaczy?

KS – Jest wręcz odwrotnie. Zajmowanie się polityką nie jest modne. Modne jest śpiewanie o głosie anioła, klaskanie u Rubika i udawanie, że jesteśmy wielką kulturą. 99% zespołów w Polsce nie interesuje się polityką. Gdybyśmy byli koniunkturalni to bylibyśmy w mediach. Ja jestem w mediach, ale nie jako Big Cyc, tylko jako świr z estrady. Tematy polityczne w piosenkach są niebezpieczne, stacje radiowe wolą puszczać piosenki o niczym. Pisanie o polityce nie jest koniunkturalne, nie liżemy dupy młodzieży, bo ona nie interesuje się polityką. Mnie polityka interesuje i dlatego piszę o niej piosenki. Wywodzę się z pokolenia, które jest skażone tym tematem. Zauważ też, że jesteśmy partyzantami śmiechu i jednym z niewielu wesołych zespołów w Polsce. W kraju, który przegrał wszystkie wojny i powstania jesteśmy narodem z założenia smutnym, a jeżeli ktoś się uśmiecha albo uważany jest za głupka albo jest pijany. Jesteśmy dalecy od patosu prezentowanego przez artystów pokroju Chylińskiej, a polityka mimo wszystko nie przesłania nam okna na świat.

W waszym profilu na portalu My Space macie wpisane, że jesteście jednym z najbardziej znanych zespołów punkowych w Polsce. Czujecie się jeszcze punkami?

KS – Tą stronę opracowuje nasza stara fanka Ania z Londynu, która pamięta nas z lat 90-tych, kiedy byliśmy punkami. Staramy się nie wyprowadzać jej z błędu. Dwadzieścia lat temu, kiedy powstał Big Cyc, punk rock miał sens, a teraz to totalna wiocha. Duch muzyczny Big Cyca jest punkowy i ta estetyka jest nam bliska, ale czy można być punkiem w naszym wieku? Trudno utożsamiać się z hasłem „no future”, ponieważ jesteśmy obrzydliwie bogaci mamy duże rezydencje, jachty, motorówki i każdy z nas ma po pięć samochodów, trzy żony i piętnaście kochanek.

Czujecie jakiś związek ze sceną alternatywną?

KS – W podziemiu byliśmy w latach 80-tych. Teraz grając na dużych koncertach i występując w telewizji nie czujemy żadnego związku ze sceną alternatywną. Alternatywa w Polsce jest bardzo smutna, otacza ją patos i kicz. Muzyka alternatywna to raczej wymówka dla zespołów, które słabo grają. Dla muzyków, którzy tęsknią do tego, żeby występować w „Tańcu ze szmatami” czy w „Tańcu na wzwodzie”, ale nigdy się do tego nie przyznają. Ja odrzuciłem wszystkie propozycje występowania w tych programach, mimo, że kusili mnie dużymi pieniędzmi i w tej kwestii pozostaje punkiem. Chociaż skłania mnie do tego też żona, która mówi – Krzysiu pamiętaj, że mamy to samo nazwisko i dwójkę dzieci, nie możesz występować w programie „Taniec na wzwodzie”, bo złamiesz sobie nóżkę i kto będzie zarabiał na moje kolejne futro, porsche i mercedesa?

Jak oceniasz z pozycji starego happenera obecnie działające organizacje anarchistyczne?

KS – Nie mam zbyt wielu informacji na ten temat, bo obracam się w trochę innym środowisku. Mam duży szacunek do akcji przeciwko tarczy antyrakietowej czy słynnych manif. Mogą im przyklasnąć, ale doszedłem do takiego etapu w swoim życiu, że uważam anarchizm za szlachetny ale naiwny. Chociaż znamy wiele przykładów ze świata, gdy okazało się, że aktywni anarchiści byli agentami KGB, więc ten anarchizm nie jest znów aż taki szlachetny. Wkurwia mnie też to, że liderem lewicy jest Che Guevara. Rozumiem, że był przystojny, ale teraz morderca, świnia i szmata uchodzi za człowieka bezkompromisowego i romantycznego buntownika.

W ostatnich wyborach parlamentarnych udział wzięła partia Gamonie I Krasnoludki waszego kolegi z czasów „Pomarańczowej alternatywy” Majora Frydrycha. Wspieraliście go jakoś?

KS – Nie bierzemy za to żadnej odpowiedzialności. Niech Major robi to, co lubi. Dalej się przyjaźnimy i ryłem ze śmiechu jak dowiedziałem się, że w Warszawie partia Gamonie I Krasnoludki otrzymała więcej głosów od Ligi Polskich Rodzin. Zabawne jest to, że więcej ludzi uważa Gamoni za bardziej sensowną organizację niż LPR. Za to trzeba Majora cenić. Uważam się za jego ucznia, ale jak mówiłem, kręcą mnie już trochę inne rzeczy.

Wróćmy do muzyki. Czego słuchasz na co dzień?

KS – Kiedyś słuchałem dużo klasyki rocka, a teraz słucham dużo acid jazzu. Ostatnio wpadło mi w ucho The Roots. Słucham bardzo różnych rzeczy, nawet fajnie zrobionego popu. Ostatnio mało słucham rocka, punk rocka i ska, bo słuchałem tego przez lata. Chętnie sięgam za to po rzeczy, które są dalekie od poetyki, którą prezentuje Big Cyc.

Czym zajmują się na co dzień muzycy Big Cyca?

KS – Wszyscy żyjemy z muzyki. Zaskoczę cię, ale nikt z nas nie jest murarzem ani hydraulikiem.

Na koniec chciałbym zapytać o fryzurę Pięknego Romana. Gdy zaczynaliście grać, Roman miał długie włosy i grał dużo solówek. Odkąd ściął włosy ilość solówek na płytach Big Cyca drastycznie się zmniejszyła. Czy długość włosów i ilość solówek są ze sobą ściśle powiązane?

KS – Myślę, że ścięcie włosów miało istotny wpływ na spadek ilości solówek. Jak widzisz Roman mógł to zrobić, a ja już nie mam czego ścinać.


Fot: Patryk Ogorzałek

(wywiad w skróconej wersji ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 05.2008)

Wywiad: Koniec Świata - Przepis na hit

Koniec Świata istnieje na polskiej scenie alternatywnego rocka już od 2000 roku. Popularność zaczęli jednak zdobywać dopiero po wydaniu trzeciej płyty „Kino Moskwa”, kiedy zaistnieli w „muzycznych mediach” i rozpoczęli intensywne koncertowanie w całej Polsce. W październiku zeszłego roku ukazała się najnowsza płyta grupy, „Burgerbar”. Z wokalistą Jackiem Stęszewskim i gitarzystą Jackiem Czepułkowskim rozmawiał Sylwester Zimon.

Od lewej: Stęszewski, Zimon, Czepułkowski

Było „Kino Moskwa”, był „Burgerbar”, co będzie dalej? „Pewex”, „Hipermarket”, a może zbiór ballad pod tytułem „Delikatesy”?

Jacek Stęszewski: Jeszcze najstarsi Indianie nie wiedzą, co będzie dalej. Dopiero pomalutku rozglądamy się za jakąś nową płytą.
Jacek Czepułkowski: Był wschód jako „Kino Moskwa”. Był zachód, czyli „Burgerbar”, więc może na północ jakoś pójdziemy. Na razie jesteśmy na etapie poszukiwania jakiejś nowej furtki i naprawdę nie wiemy, jaka ta przyszła płyta będzie. Dopiero pod koniec roku będziemy tworzyć jakieś nowe piosenki.

Spotykamy się na juwenaliach. Wolicie grać w klubach czy na koncertach plenerowych?

J.S.: Lubimy i tu, i tu, ale klub jest bardziej intymnym miejscem.
J.C.: W klubach jest bliższy i fajniejszy kontakt z publicznością. Na plenerach zdarzają się często przypadkowi ludzie. Na jednym z koncertów w Gnieźnie było dużo źle wychowanych ludzi, którzy psuli imprezę, przez co nasz koncert przerwano po kilku utworach. To jest właśnie główny minus grania w plenerze.

Graliście na trasie Punky Reggae Live, po której stronie sceny alternatywnej się plasujecie?

J.S.: Bardziej w stronę punka niż reggae.
J.C.: Więcej reggae było na naszych dwóch pierwszych płytach.
J.S.: Nie gramy mocno ani bardzo ostro. Tworzymy lekkiego punka, zmieszanego ze ska, z odrobiną folku, no i z reggae, które czasami gdzieś się wkrada, lecz jest to bardzo prymitywna odmiana tej muzyki.

Pamiętacie swój pierwszy koncert w Rzeszowie w 2004 roku podczas trasy „Trzy strony, jedna droga”?

J.S.: Tak, sprzedaliśmy 19 biletów… Przecieraliśmy dopiero szlaki, ale możemy się pochwalić tym, że później było już tylko lepiej. Jakiś czas później zagraliśmy tutaj razem z Happysad, dzięki czemu była pełna sala. Zrewanżowaliśmy się za ten pierwszy raz. Podobną sytuację mieliśmy w Poznaniu, gdzie na nasz pierwszy koncert przyszła tylko jedna osoba. Zawsze to lepsze niż nic. Obecnie na nasze koncerty w tych miejscach przychodzi wiele więcej ludzi. W takich miastach stawiamy sobie za punkt honoru, żeby grać dobre koncerty.

Powinniście teraz podziękować nowemu wydawcy Rockers Publishing, który was lansuje. Wcześniej wydawaliście w wydawnictwie Zima i była zima w mediach.

J.C.: Dobrze powiedziane, podjęliśmy decyzję o zmianie wydawcy, dlatego, że Zima zaoferowała nam już wszystko, co mogła. Współpraca z nowym wydawcą układa się całkiem fajnie, a jej efekty myślę, że widać.

Sami zdecydowaliście o zmianie wydawcy, czy was "podkupiono"?

J.S.: Jesteśmy zespołem w 99% niezależnym i to my decydujemy, o tym, kto nas będzie wydawał. Z Rockers mamy zdrowy układ, nie mówią nam, co mamy robić i kiedy się wydawać. Zespoły niezależne mają troszkę gorzej, ale dzięki temu czują to, na co zapracowały.

W wywiadzie dla portalu Interia.pl powiedzieliście, że scena alternatywna w Polsce to Pidżama Porno, Happysad, Akurat, Farben Lehre i Strachy Na Lachy. Wszystkie te zespoły pojawiają się w radiu i innych mediach. Czujecie jakiś związek z alternatywnym undergroundem?

J.S.: Te zespoły, które pojawiają się w radiu pojawiają się także na dużych imprezach. Wystarczy zobaczyć, jakie zespoły grają na Juwenaliach w Polsce. Wiadomo, że zespołów undergroundowych jest multum, ale są też zespoły, które się wybiły i moim zdaniem to one są trzonem i fundamentem sceny alternatywnej.

Nie uważasz, że istnieje dystans i brak współpracy pomiędzy tymi popularnymi w mediach zespołami alternatywnymi, a całą resztą tej sceny?

J.S.: Nie zgadzam się z tym, może Pidżama Porno, nie zaprasza jakichś młodych suportów na swoje koncerty, ale jak robi urodziny to zaprasza jakieś tam zespoły, co pomaga im w karierze. Zaprosili między innymi nas, co pozwoliło nam na zagranie naprawdę zawodowego koncertu i obcowanie ze sceną alternatywną, ale na bardzo wysokim poziomie.

Zauważyłeś, że na koncerty Końca Świata przychodzą głównie nastolatki niezwiązane w żaden sposób ze sceną punkową i kojarząca "polską alternatywę" wyłącznie z radia?

J.S.: Przychodzą nastolatki, no bo kto ma przychodzić. Faceci, co mają po 35 lat? Chociaż oni też czasem przychodzą. Ja chodziłem na koncerty jak miałem 17 lat – zarówno na KSU, Dezertera i tym podobne. Może na koncerty Happysad nie przychodzą osoby słuchające punk rocka, ale my plasujemy się tak w połowie pomiędzy publiką Dezertera i Happysad.

Jaki jest wasz przepis na hit? Porównując wasze radiowe przeboje „Atomowe czarne chmury”, „Siedem dni” i „Kości spod skóry” słychać, że gracie ciągle na tym samym patencie.

J.S.: Tak, ale w innej skali i na trochę innych akordach, ale masz rację. Jakoś tak nam po prostu wyszło. Ta kombinacja jest fajna i melodyjna, ale nie było to zamierzone. Myślę, że te piosenki nie są do siebie jakoś specjalnie podobne. Nie jesteśmy wirtuozami i nie znamy za wiele akordów. Jak znam cztery, no to są te cztery…

W utworze „Dziewczyna z naprzeciwka” śpiewacie, że wciąż jesteście fanami „Czterech pancernych i psa”, kto jest zatem waszym ulubionym bohaterem?

J.S.: Wiadomo, że Janek. On zawsze był najlepszy, był liderem swojej grupy, przystojniak z niego, miał wszystkie dziewczyny, Marusia się w nim kochała. Miłość do Janka umarła jednak u mnie śmiercią naturalną, mimo to był to jeden z filmów, które najbardziej zapadły mi w pamięci.


(wywiad ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 05.2008)

Wywiad: Grabaż - Nie jesteśmy punkowym zespołem!

W 2004 roku byłem studentem dziennikarstwa na jednej z rzeszowskich uczelni. Mieliśmy tam studencką gazetę, do której pewnego dnia zaglądnąłem i stwierdziłem, że coś napiszę. Nie miałem wcześniej żadnych dziennikarskich doświadczeń, ale postanowiłem od razu zrobić coś konkretnego i umówiłem się na wywiad z Krzysztofem „Grabażem” Grabowskim, który promował w Rzeszowie „Bułgarskie centrum” Pidżamy Porno i miał już za sobą debiut Strachów Na Lachy. Pierwszy wywiad, pierwszy dziennikarski tekst – tak to się wszystko zaczęło.
Grabaż po prawej.
Czy sukces osiągnięty przez Pidżamę Porno Cię zadowala?

Grabaż: Pewnie, że nie. Wystarczy przełożyć pozycję, jaką Pidżama Porno ma w Polsce na podobne warunki, które mamy w krajach, w których biznes muzyczny jest trochę bardziej rozwinięty.

A jaka według Ciebie jest ta pozycja?

G: A według Ciebie?

Myślę, że ogólnie jest całkiem niezła.

G: Dokładnie. Bardzo trafnie to ująłeś – ogólnie jest niezła. Zespoły, które grają w Ameryce, Niemczech, Anglii czy Australii i mówią o sobie, że generalnie jest nieźle to mają konkretną pozycję i mają również należne profity z nią związane.

Więc Pidżama Porno takich profitów jeszcze nie ma?

G: W Polsce mówienie o profitach z tego biznesu jest mocno naciągane. W momencie, kiedy taki zespół jak my sprzeda 10 tysięcy płyt to wszyscy w koło uważają, że to wielki sukces. Sorry dla mnie to nie jest suckes...

Czyli ze sprzedaży płyt wyżyć się nie da.

G: Praktycznie tak to wygląda. Koszty, które wkładasz w nagranie płyty są na tyle spore, że właściwie utrzymujesz się wyłącznie z grania koncertów. Pidżama jest takim zespołem, który gra biletowane koncerty i bardzo sobie to cenimy. Na te koncerty przychodzą ludzie i to dla mnie jest wyznacznikiem pozycji tego zespołu. Gdy weźmiesz na przykład wykonawców, których słucha twoja mama, to oni nie przyjeżdżają na koncerty, bo nikt im na ten koncert nie przyjdzie i nie kupi biletu.

Gracie jeszcze koncerty w małych klubach jak na początku kariery Pidżamy?

G: Nie. Nie chcemy już grać w małych klubach. Choć oczywiście możemy grać w małych klubach… Czasami gramy w małych klubach, ale generalnie sytuacja wygląda tak, że robimy trasy. Gramy w takich miejscach gdzie warunki do zagrania dobrego koncertu są w miarę zapewnione: jest odpowiedni sprzęt, jest odpowiednie zaplecze i odpowiednie warunki do tego, aby taki koncert zagrać. Na granie koncertów dla samych koncertów nas nie stać. Sorry, ja mam po prostu permanentne kłopoty z gardłem i po 4 czy 5 koncertach po prostu wymiękam. Wolę zagrać mniej większych koncertów z lepszym sprzętem i staramy się grać takie właśnie koncerty.

A jak oceniasz te koncerty, które gracie w Rzeszowie, jesteś z nich zadowolony?

G: Nie podlizuje się, ale zawsze to są takie koncerty, które długo się pamięta. Są tu ludzie, którzy fantastycznie reagują i dobrze się z nami bawią. O tym czy koncert jest fajny w pięćdziesięciu procentach zależy od zespołu i tych wszystkich rzeczy, o których mówiłem przed momentem, a drugie pięćdziesiąt procent to publiczność.

Publiczność to nie więcej niż pięćdziesiąt procent?

G: Nie, myślę, że jest po połowie. Czasem zdarza się, że gra się koncert, na którym publiczność jest zdystansowana, bo przychodzi na koncert, a nie na Pidżamę i zna 5 czy 6 naszych kawałków. To się już bardzo rzadko zdarza. Wtedy jest po prostu (śmiech) totalna fiesta.

W jakim miejscu w Polsce gra się Wam najgorzej?

G: Hm są takie dwa miasta.

Do których nie chcesz wracać ze względu na traumatyczne przeżycia?

G: Nie chodzi o traumatyczne przeżycia, lecz tam gdybyś nawet bardzo się starał to publiczność jakoś inaczej reaguje i cały zespół jest takiego samego zdania. Te miasta to Gorzów i Skierniewice. Może inne zespoły mają tam więcej fanów, którzy potrafią zrobić fajną zabawę a nie „wiochmeństwo”.

Teraz trochę z innej beczki. Jak się odnosisz do bycia punkowcem? Coś w Tobie z tego jeszcze zostało?

G: Pewnie. Nie jestem punk-rockowcem w rozumieniu dzisiejszych standardów. Jestem punk-rockowcem jeśli chodzi o stan umysłu. Przede wszystkim to, co zawdzięczam punk rockowi to to, że nauczył mnie mówić „nie”. Przyznam się szczerze, że dość często teraz z tego słowa korzystam.

Ktoś może przez to pomyśleć, że gwiazdorzysz.

G: Wiesz, prawdziwy punkowiec ma to w dupie.

A jak oceniasz kondycję punk rocka w Polsce? Interesujesz się jakimiś nowymi kapelami?

G: Ostatnia rzecz, jaka mnie interesuje to kondycja punk rocka w Polsce.

Nie słuchasz już takiej muzyki?

G: Słucham nowej muzyki gitarowej z całego świata za wyłączeniem Polski. Nie trafiłem jeszcze na nowy fajny polski zespół, którego bym nie znał. Te zespoły, jakie znam zazwyczaj z nami grają.

Co sądzisz o zespole Happysad, który muzycznie inspiruje się Pidżamą Porno?

G: Nie sądzę żeby nas naśladowali. Przyjaźnimy się z nimi i ich muzyka bardzo nam się podoba.

Bo jest podobna do waszej. Słyszałeś ich kawałek „Noc jak każda inna”? Gdyby z niego wyrzucić ścieżkę wokali, można by pomyśleć, że to utwór Pidżamy Porno.

G: Powiem Ci szczerze, że bardzo bym chciał taki kawałek napisać. Bardzo mi się podoba. W Polsce jest tak, że każdy nowy zespół się do kogoś porównuje i taki zespół jak Happysad od razu albo porównuje się do Myslovitz, albo do T Love albo do Pidżamy Porno. To moim zdaniem jest chore, bo takich zespołów na świecie są tysiące. A o tym czy zespół jest fajny czy nie fajny, decydują piosenki, a piosenki mają świetne. Powiem Ci taką ciekawostkę, że jak jedziemy samochodem z Pidżamą to nie słuchamy żadnej muzy, bo bardzo ciężko jest znaleźć taką muzykę, która by wszystkim dogodziła. Happysad był jednym z nielicznych takich zespołów, którego wszyscy chcieli słuchać.

Przejdźmy do Pidżamy. Tytuł waszej nowej płyty to „Bułgarskie centrum”, z kolei na płycie macie utwór „Bułgarskie centrum hujozy”. Dlaczego usunęliście „hujozę” z nazwy płyty?

G: Nie ma mowy o żadnym usuwaniu. Piosenka to piosenka, a tytuł to tytuł.

To dlaczego właśnie taki a nie inny?

G: Dlatego, że wyrosłem już z okresu, kiedy rzeczy wykładało się kawa na ławę. Po prostu uważam, że adekwatniejszy, dużo fajniejszy i bardziej pasujący mi tytuł to „Bułgarskie centrum”.

Podobno nie lubisz udzielać wywiadów.

G: Nie lubię.

Dlaczego? Masz jakiś uraz psychiczny?

G: To jest strata czasu. Przez ten czas możesz się zająć samym sobą. To jest najfajniejsze zajęcie. Bez podtekstów. Można się przespać, przeczytać książkę, obejrzeć jakiś film. W wywiadach zazwyczaj mówisz to, co już wiele razy powiedziałeś.

Zawsze jednak możesz powiedzieć coś nowego.

G: Wolę powiedzieć coś w piosenkach lub w jakichś innych historiach niekoniecznie związanych z wywiadami. Na ten wywiad zgodziłem się tylko, dlatego że jesteś z gazety studenckiej. Była szansa, że rozmowa będzie bezkolizyjna i nie będzie ubliżać mojej inteligencji. Jeżeli masz po raz tysięczny mówić, dlaczego nazywamy się Pidżama Porno i odpowiadać na tym podobne pytania to jest kiepsko.

To dlaczego nazywacie się Pidżama Porno?

G: A czy to ma jakieś znaczenie? Moim zdaniem nie ma żadnego.

Piszesz charakterystyczne teksty. Myślisz, że ludzie rozumieją to, co chcesz im przekazać?

G: Myślę wtedy, kiedy piszę. A jeśli chodzi o odbiór, każdy człowiek jest indywidualnym bytem, część myśli mózgiem a część odbytem. Nie będę do tekstów dołączał opisu, którą stroną pójść trzeba aby dostać się do nieba.

Piszesz sporo o miłości. Czy przypadkiem serial „M jak miłość” nie inspiruje cię do pisania?

G: Nie no, w żaden sposób. Nie widziałem żadnego odcinka od początku do końca. Czasem jak przyjeżdżam do rodziców do Piły to mama ogląda i jakiś kawałek tego widzę.

Ale nie zmieniło to Twojego sposobu patrzenia na życie?

G: Polskie seriale? Nie no, w żaden sposób. Ja mam swój sposób patrzenia na życie i choćbym oglądał wszystkie seriale, jakie lecą w telewizji to on by się nie zmienił. Inspiracji szukam gdzieś indziej.

Śpiewałeś kiedyś „dalej kocham Clash, ciągle lubię Ramones”. Dlaczego podczas nagrywania coverów na nową płytę nie sięgnęliście po coś z takiej punkowej klasyki?

G: Nie wiem. Nie zastanawialiśmy się nad tym. Nagraliśmy Neala Younga bo ten utwór bardzo nam się podobał.

Jesteście jednym z bardziej znanych polskich zespołów kojarzonych z muzyką punkową. Moglibyście to wykorzystać do propagowania muzyki punkowej wśród młodych ludzi, choćby poprzez takie covery.

G: Nie chcę być postrzegany, jako zespół punkowy. Chcę być postrzegany, jako zespół Pidżama Porno. Zespół Pidżama Porno ma jakiś tam związek z punk rockiem, ale to zdecydowanie za mało, aby nas tak kategoryzować. Byłbym hipokrytą gdybym powiedział, że takiego związku nie ma wcale, jednak nazwanie Pidżamy Porno punk rockiem jest dużym uproszczeniem.

Planujecie jeszcze kiedyś wrócić do takiego ostrego grania jak na „Futuriście”?

G: Nie wiem. Na „Bułgarskim centrum” są utwory w takim tempie, w jakim nie graliśmy od czasów „Futuristy”. Wiem, bo mamy metronom. Nagraliśmy nową płytę z Pidżamą, teraz ją ogrywamy koncertowo, a co będzie dalej to nie mam zielonego pojęcia.

Po co w ogóle powstały Strachy Na Lachy?

G: Po to żeby grać takie kawałki jak mają Strachy.

Ale taki utwór z „Bułgarskiego centrum” jak „Koszmarów 4 pary” mógłby się z powodzeniem znaleźć na płycie Strachów.

G: Mógłby. Próbowaliśmy go zrobić w wersji czadowej, ale był beznadziejny. I wyszło takie ska, jakie jest w Pidżamie od zawsze. A Strachy Na Lachy to jest ogólnie inny mental. Inne spojrzenie na świat. Patrzymy pod zupełnie skrzywionym, nierealnym kątem. Pidżama jest na pewno zespołem konkretniejszym.

Wróćmy do bardziej studenckich tematów. Podobno poszedłeś studiować, aby nie iść do wojska.

G: Tak. Poszedłem na studia, żeby nie pójść do wojska i żeby móc grać w kapeli rock’n’rollowej. Studiowałem historię, bo mi najłatwiej wchodziła do głowy. Uważam, że na studia nie idzie się po to żeby czerpać wiedzę wiadrami tylko żeby się obyć. Wejść w życie, spotkać fajnych ludzi, przeżyć fajne momenty i dowiedzieć się czegoś o świecie. Studia są na to idealną porą. Ja studiowałem w nieciekawych czasach, ale mimo tego trochę się tego życia nałykało. Dla mnie to był taki kop, do tego żeby robić to, co teraz robię, żeby mieć dystans do tego i żeby wiedzieć, że to, co robię ma sens. Po prostu chciałem dowiedzieć się, co mnie interesuje a nie zawsze znajdziesz to na studiach, na tym kierunku, na którym jesteś. Może się jednak zdarzyć, że w pokoju obok w akademiku mieszka koleś, który ma świetne płyty, ktoś tam ma genialne książki, ktoś tam gdzieś był, coś widział i czymś cię zainspirował. To jest fajny czas, do tego żeby z tego korzystać.

Poruszyłeś temat książek, jaki jest twój ulubiony autor?

G: Nie mam takiego. Ja czytam zajebiście dużo książek. Ostatnio czytałem Bruna, teraz czytam Głowackiego.

A lubisz poezję?

G: Średnio. Powiem szczerze.

Twoje teksty są według wielu ludzi poetyckie.

G: Ja w życiu ani jednego wiersza nie napisałem. Dla mnie pisanie to zabawa słowem. Wiadomo, że poezję czytam, często to jest ciekawe i zajmujące. Patrzę, w jaki sposób goście piszą, czasami czytam pod kątem czy można by coś do kapelki skopiować.

Występujesz od lat w tym samym kapeluszu. Jesteś już starszym facetem, nie czujesz się głupio w takim nakryciu głowy?

G: Tysięczny raz odpowiadam na to pytanie. To jest tak jakbyś się spytał gitarzysty czy się czuje głupio z gitarą. Scena ma swoje prawa i dopuszcza coś takiego jak ubiór sceniczny.

Nie planujesz już zmieniać swojego image?

G: Myślę, że to jest jakiś znak rozpoznawczy Pidżamy Porno. Zdarzyło mi się kiedyś go zapomnieć i był koncert, na którym wystąpiłem bez niego. Wszyscy się pytali gdzie kapelusz. Część ludzi poczuła się zlekceważona. A ten kapelusz założyłem któregoś dnia, bo mi się spodobał. Zobaczyłem się w lustrze i powiedziałem „O kurwa, zajebiście mi się to podoba” i tak zostało po prostu. Ale jak gramy ze Strachami Na Lachy to go nie noszę.

Żeby ludzie nie kojarzyli Strachów z Pidżamą?

G: Może nie tak dosłownie. Ale to jest inny zespół i nie ma sensu żebym występował w kapeluszu.

Może beret będziesz tam ubierał?

G: Próbowałem innych rzeczy, ale na razie się w nich dobrze nie czuję.
Możliwości fotografii cyfrowej w 2004 roku.

Wywiad ukazał się w magazynie studenckim Pressja w 2005 roku