Wywiad: Maciej Maleńczuk - Ambicja i zobojętnienie

Maciej Maleńczuk to artysta nieprzeciętny. Kiedyś nazywany był bardem Krakowa i buntownikiem. Dzisiaj z łatką skandalisty przemierza Polskę występując z dancingowym repertuarem. O swoich planach, marzeniach i poglądach opowiedział Arturowi Gawłowi i Sylwestrowi Zimonowi.


W jednym z wywiadów powiedziałeś, że zrobiłeś karierę dzięki skandalizującym wypowiedziom, a nie muzyce. W taki razie czy to dobra recepta na sukces dla każdego artysty?

Maciej Maleńczuk: Przede wszystkim trzeba mieć do powiedzenia coś, co będzie na tyle ciekawe, żeby wszyscy później o tym przez parę dni gadali. W latach 90. wymyśliłem ideę psychopopu, którą kontynuuje w Psychodancingu. Chodzi o to, że nie cofnę się przed niczym, przed czym nie cofają się inni. Po prostu będę robił to, co robią inni. Będę używał ich narzędzi do pokazania siebie. Nie cofnę się przed skandalizowaniem w wywiadach, ponieważ nie jestem, aż tak genialny, aby umierać na suchoty. Jest to koncept, który całkiem nieźle się sprawdza. Wolę to niż siedzieć w jakiejś mysiej dziurze i liczyć drobne na jutro.

Zwłaszcza, że dopiero teraz grasz w największych klubach dla tłumu fanów.

M.M.: To świadczy o tym, że pomysł na projekt jest dobry. Ale ci, co byli na koncercie przekonali się, że jeszcze wiele zostało we mnie z tego starego Maleńczuka.

No właśnie, bo można stwierdzić, że „nowy” Maciej Maleńczuk muzycznie bliższy jest Maciejowi Miecznikowskiemu z Leszczy.

M.M.: Próba podejścia do muzyki Leszczy jest taka sama jak i w przypadku Psychodancingu, tylko, że oni wychodzą od strony operetki, a ja od undergroundu. Imponuje mi to, że Miecznikowski zna 450 standardów i w każdej chwili może znaleźć się w dowolnym zespole przygrywającym na statku i jako wokalista doskonale się sprawdzi. Ja znam trochę bluesów, ale to się na dancing nie nadaje…

Występy na statku to plan na przyszłość zespołu Psychodancing?

M.M.: To jest jedno z moich marzeń. Nie wiem jakby to wyglądało grać tak codziennie, przez trzy miesiące. Ja uważam, że każdy muzyk, który przeszedł przez statek, jest zdolny do tego, aby w każdym stanie upojenia alkoholowego wyjść na scenę i zagrać profesjonalnie. Ten, kto nie grał na statku tego nie potrafi. To mi się w tym wszystkim podoba.

Ambitne podejście.

M.M.: Ambicja to moja główna cecha.

W Psychodancingu nie tworzysz wielu własnych kompozycji, lecz grasz utwory innych artystów, które gwarantują sprzedaż płyt i tłumy na koncertach. Jesteś nastawiony wyłącznie na zysk?

M.M.: Tak naprawdę śpiewając utwory starszych wykonawców nabijasz kasę zupełnie zapomnianym autorom piosenek, którzy teraz chodzą o lasce i karmią gołębie. A tu nagle zaskoczenie, bo na konto staruszka wpływa wielka kwota, bo jakiś tam Maleńczuk nagrał cover jego utworu. To jest pewien rodzaj pomocy i okazanie szacunku dla tych twórców. Prawda jest też taka, że ja nie piszę więcej niż trzy, cztery teksty rocznie. Nie jestem zawodowym autorem tekstów. Musiałbym coś przeżyć i to opisać, ale ja już nie chcę tego robić. Mam dość przeżywania (śmiech).

Wydałeś już trzy płyty z zespołem Psychodancing, planujesz coś jeszcze, czy konwencja już się wyczerpała?

M.M.: Nie, w ogóle się nie wyczerpała. Mam już dwie płyty do przodu. Najpierw będą piosenki Włodzimierza Wysockiego w moim przekładzie, a następnie płyta country. Później nagram duet z Krzysztofem Krawczykiem (śmiech).

W Twoich wypowiedziach widzę pewną sprzeczność, z jednej strony wkurzasz się, gdy na Twoje koncerty przychodzą „stare baby”, a z drugiej Psychodancingiem właśnie je przyciągasz. Jak to jest naprawdę?

M.M.: Dziś już tak zobojętniałem, że przestało mnie to denerwować. Ambicja i zobojętnienie, to moje dwie główne cechy (śmiech).

Pozazdrościłeś ostatnio Marcinowi Świetlickiemu kariery pisarza i samemu mierzysz się z napisaniem powieści. Mógłbyś zdradzić coś więcej na ten temat?

M.M.: Po pierwsze napiszę lepiej od Świetlickiego (śmiech). Piszę powieść w odcinkach do „Bluszczu”. Za każdym razem jest to 10.000 znaków, a będą w sumie 24 odcinki. Jest to historia młodego człowieka, który przechodzi przez kolejne etapy stawania się mężczyzną. Generalnie wpada w coraz większe kłopoty, spowodowane tym, że ćwiczy panny te, których nie powinien. Mógłby mieć każdą na tej planecie, ale akurat wybiera tą złą i z tego powodu wynikają coraz nowsze problemy, które z chłopaka, który na samym początku nie był do końca pewny siebie robią prawdziwego mężczyznę. Mam nadzieję przynajmniej. Trzeba wziąć pod uwagę, że w trakcie pisania historia trochę się wymyka. Zdarza się, że jak już opiszę jakąś sytuację, to jedyne logiczne rozwiązanie jest inne niż to, co sobie zaplanowałem, a fajnie poszło, już wysłałem maila i poszło do druku. Ale taki styl pracy podoba mi się najbardziej, bo inaczej pisałbym pięć lat, a tak będę pisał dwa lata.

Wojciech Waglewski zaprosił Cię do udziału w projekcie Męskie Granie. Oprócz Ciebie zobaczyliśmy na scenie wielu znakomitych muzyków, m.in. Stańkę, Możdżera, Abradaba… Jak układała się Wasza współpraca?

M.M.: To całe Męskie Granie… Czułem się tam jak piąte koło u wozu.

To znaczyłoby, że nie jesteś męski…

M.M.: Tak by z tego wynikało (śmiech). Jeśli ktoś silnie akcentuje swoją męskość, to zaczyna się go o coś podejrzewać. Co to znaczy Męska Muzyka i Męskie Granie? Jakie to są akordy? Tylko i wyłącznie durowe? (śmiech) Mam wrażenie, że Wojtek Waglewski ma obsesję na punkcie męskości w muzyce. Ale bardzo go lubię, jest świetnym ojcem i nie zostawia swoich dzieci na lodzie – daje im zarobić.

W 1980 roku za odmówienie służby wojskowej poszedłeś na półtora roku do więzienia, co wywołało akcję „uwolnić Maleńczuka”. Rozpierała Cię duma, czy było Ci to zupełnie obojętne?

M.M.: Dowiedziałem się o tym z pewnym opóźnieniem i byłem z całej akcji dumny. Później, gdy wróciłem na swoje osiedle, to pytano mnie czy czasem nie zwariowałem i nie uważam się za Chrystusa. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że ludzie, a później publika, kompletnie nie zna się na żartach. Podobnie było w przypadku utworu „Jestem Sam”. Tekst traktowaliśmy z przymrużeniem oka, a tu nagle okazuje się, że publiczność nawet łezkę uroni (śmiech).

Według Ciebie „małżeństwo to piekło”, a kobiety to „małe cwaniary”. Dalej podtrzymujesz te słowa?

M.M.: Nadal uważam, że małżeństwo to piekło, a jeśli ktoś ma odchyły satanistyczne to dobrze się w tym kotle czuje. Mój związek wielokrotnie był piekłem. Dlatego dostajesz po 25 latach medal od państwa, że potrafiłeś przez to piekło przejść. Lepiej się nie żenić, uwierzcie mi (śmiech). Zresztą uważam, że całe życie jest piekłem. Niewielu ludzi jest szczęśliwych.

Jesteś znany z tego, że nie grasz za darmo na charytatywnych imprezach. Ostatnio wytknął to chociażby Jurek Owsiak w swojej książce o Przystanku Woodstock, gdzie odmówiłeś występu. Nie stać Cię na takie występy?

M.M.: A dlaczego on nie zamierza mi płacić? Niech spada. Mam przyjaciół, mamę, dzieci, kumpli narkomanów, którzy są w trudnych sytuacjach i ja ich z tych sytuacji wyciągam. Dzielę się z nimi swoimi pieniędzmi. Dla mnie podejrzane są te wszystkie wielkie charytatywne akcje. Nie wiem, na co idą pieniądze z tych imprez. Po prostu nie wierzę, że w tym szemranym kraju takie rzeczy załatwia się uczciwie.

Kiedyś stwierdziłeś, że artystom wolno więcej. Nie jest jednak tak, że wolno im mniej, bo są ciągle pod ostrzałem dziennikarzy?

M.M.: Tylko politykom wolno mniej, a czy artyści są pod ostrzałem? Skąd możesz wiedzieć, jakie zwyczaje w łóżku ma Kayah czy Edyta Górniak, a senatora Piesiewicza od razu wyciągnęli (śmiech). Jeżeli ktoś kiedyś zrobi mi zdjęcia jak uprawiam seks, to cała reszta wpadnie w kompleksy, a to się nie opłaca (śmiech).

(Wywiad ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 10.2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz