Wywiad: Koniec Świata - Przepis na hit

Koniec Świata istnieje na polskiej scenie alternatywnego rocka już od 2000 roku. Popularność zaczęli jednak zdobywać dopiero po wydaniu trzeciej płyty „Kino Moskwa”, kiedy zaistnieli w „muzycznych mediach” i rozpoczęli intensywne koncertowanie w całej Polsce. W październiku zeszłego roku ukazała się najnowsza płyta grupy, „Burgerbar”. Z wokalistą Jackiem Stęszewskim i gitarzystą Jackiem Czepułkowskim rozmawiał Sylwester Zimon.

Od lewej: Stęszewski, Zimon, Czepułkowski

Było „Kino Moskwa”, był „Burgerbar”, co będzie dalej? „Pewex”, „Hipermarket”, a może zbiór ballad pod tytułem „Delikatesy”?

Jacek Stęszewski: Jeszcze najstarsi Indianie nie wiedzą, co będzie dalej. Dopiero pomalutku rozglądamy się za jakąś nową płytą.
Jacek Czepułkowski: Był wschód jako „Kino Moskwa”. Był zachód, czyli „Burgerbar”, więc może na północ jakoś pójdziemy. Na razie jesteśmy na etapie poszukiwania jakiejś nowej furtki i naprawdę nie wiemy, jaka ta przyszła płyta będzie. Dopiero pod koniec roku będziemy tworzyć jakieś nowe piosenki.

Spotykamy się na juwenaliach. Wolicie grać w klubach czy na koncertach plenerowych?

J.S.: Lubimy i tu, i tu, ale klub jest bardziej intymnym miejscem.
J.C.: W klubach jest bliższy i fajniejszy kontakt z publicznością. Na plenerach zdarzają się często przypadkowi ludzie. Na jednym z koncertów w Gnieźnie było dużo źle wychowanych ludzi, którzy psuli imprezę, przez co nasz koncert przerwano po kilku utworach. To jest właśnie główny minus grania w plenerze.

Graliście na trasie Punky Reggae Live, po której stronie sceny alternatywnej się plasujecie?

J.S.: Bardziej w stronę punka niż reggae.
J.C.: Więcej reggae było na naszych dwóch pierwszych płytach.
J.S.: Nie gramy mocno ani bardzo ostro. Tworzymy lekkiego punka, zmieszanego ze ska, z odrobiną folku, no i z reggae, które czasami gdzieś się wkrada, lecz jest to bardzo prymitywna odmiana tej muzyki.

Pamiętacie swój pierwszy koncert w Rzeszowie w 2004 roku podczas trasy „Trzy strony, jedna droga”?

J.S.: Tak, sprzedaliśmy 19 biletów… Przecieraliśmy dopiero szlaki, ale możemy się pochwalić tym, że później było już tylko lepiej. Jakiś czas później zagraliśmy tutaj razem z Happysad, dzięki czemu była pełna sala. Zrewanżowaliśmy się za ten pierwszy raz. Podobną sytuację mieliśmy w Poznaniu, gdzie na nasz pierwszy koncert przyszła tylko jedna osoba. Zawsze to lepsze niż nic. Obecnie na nasze koncerty w tych miejscach przychodzi wiele więcej ludzi. W takich miastach stawiamy sobie za punkt honoru, żeby grać dobre koncerty.

Powinniście teraz podziękować nowemu wydawcy Rockers Publishing, który was lansuje. Wcześniej wydawaliście w wydawnictwie Zima i była zima w mediach.

J.C.: Dobrze powiedziane, podjęliśmy decyzję o zmianie wydawcy, dlatego, że Zima zaoferowała nam już wszystko, co mogła. Współpraca z nowym wydawcą układa się całkiem fajnie, a jej efekty myślę, że widać.

Sami zdecydowaliście o zmianie wydawcy, czy was "podkupiono"?

J.S.: Jesteśmy zespołem w 99% niezależnym i to my decydujemy, o tym, kto nas będzie wydawał. Z Rockers mamy zdrowy układ, nie mówią nam, co mamy robić i kiedy się wydawać. Zespoły niezależne mają troszkę gorzej, ale dzięki temu czują to, na co zapracowały.

W wywiadzie dla portalu Interia.pl powiedzieliście, że scena alternatywna w Polsce to Pidżama Porno, Happysad, Akurat, Farben Lehre i Strachy Na Lachy. Wszystkie te zespoły pojawiają się w radiu i innych mediach. Czujecie jakiś związek z alternatywnym undergroundem?

J.S.: Te zespoły, które pojawiają się w radiu pojawiają się także na dużych imprezach. Wystarczy zobaczyć, jakie zespoły grają na Juwenaliach w Polsce. Wiadomo, że zespołów undergroundowych jest multum, ale są też zespoły, które się wybiły i moim zdaniem to one są trzonem i fundamentem sceny alternatywnej.

Nie uważasz, że istnieje dystans i brak współpracy pomiędzy tymi popularnymi w mediach zespołami alternatywnymi, a całą resztą tej sceny?

J.S.: Nie zgadzam się z tym, może Pidżama Porno, nie zaprasza jakichś młodych suportów na swoje koncerty, ale jak robi urodziny to zaprasza jakieś tam zespoły, co pomaga im w karierze. Zaprosili między innymi nas, co pozwoliło nam na zagranie naprawdę zawodowego koncertu i obcowanie ze sceną alternatywną, ale na bardzo wysokim poziomie.

Zauważyłeś, że na koncerty Końca Świata przychodzą głównie nastolatki niezwiązane w żaden sposób ze sceną punkową i kojarząca "polską alternatywę" wyłącznie z radia?

J.S.: Przychodzą nastolatki, no bo kto ma przychodzić. Faceci, co mają po 35 lat? Chociaż oni też czasem przychodzą. Ja chodziłem na koncerty jak miałem 17 lat – zarówno na KSU, Dezertera i tym podobne. Może na koncerty Happysad nie przychodzą osoby słuchające punk rocka, ale my plasujemy się tak w połowie pomiędzy publiką Dezertera i Happysad.

Jaki jest wasz przepis na hit? Porównując wasze radiowe przeboje „Atomowe czarne chmury”, „Siedem dni” i „Kości spod skóry” słychać, że gracie ciągle na tym samym patencie.

J.S.: Tak, ale w innej skali i na trochę innych akordach, ale masz rację. Jakoś tak nam po prostu wyszło. Ta kombinacja jest fajna i melodyjna, ale nie było to zamierzone. Myślę, że te piosenki nie są do siebie jakoś specjalnie podobne. Nie jesteśmy wirtuozami i nie znamy za wiele akordów. Jak znam cztery, no to są te cztery…

W utworze „Dziewczyna z naprzeciwka” śpiewacie, że wciąż jesteście fanami „Czterech pancernych i psa”, kto jest zatem waszym ulubionym bohaterem?

J.S.: Wiadomo, że Janek. On zawsze był najlepszy, był liderem swojej grupy, przystojniak z niego, miał wszystkie dziewczyny, Marusia się w nim kochała. Miłość do Janka umarła jednak u mnie śmiercią naturalną, mimo to był to jeden z filmów, które najbardziej zapadły mi w pamięci.


(wywiad ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 05.2008)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz