Europejski Stadion Kultury, czyli Rzeszów daje radę

Trochę irytowało mnie zawsze gadanie o tym jak to w Rzeszowie nic się nie dzieje, kluby są zamykane, a kulturalnie można nas łatwiej porównać, nie szukając daleko, do Sanoka niż do Krakowa, Wrocławia, Katowic czy Warszawy. Jest to irytujące. Nie dlatego, że to nieprawda. Wiem, że to prawda, ale nie mówcie tak o mieście, w którym mieszkam. To nie jest spoko.

Może zamknęli u nas wszystkie fajne rockowe kluby w mieście, ale na szczęście powoli wychodzimy na prostą. W nowych knajpach na Rynku można już kupić Fritz-Kolę, a to niechybny znak, że zanim całkiem osiwieję staniemy się europejskim odpowiednikiem Nowego Jorku. Oprócz tego, mamy coś jeszcze – Europejski Stadion Kultury. Imprezę, która mocno akcentuje trzy pozytywne rzeczy. Rzeszów jest miastem europejskim. Rzeszów ma stadion, na którym można zrobić dobrze wyglądający i fajnie brzmiący koncert. Rzeszów pieniądze z podatków wydaje nie na rejestrowane posiedzenia w studiu Sowa & Przyjaciele, a na coś tak ulotnego jak kultura. Dlaczego tegoroczny Europejski Stadion Kultury był w porządku? Miasto dało radę pod względem realizacji i ogarnięcia całego wydarzenia. Logistyka, scena, oprawa, nagłośnienie, światła – lepiej niż rok temu i na porządnym poziomie. Dobór artystów, też można zapisać, jako plus. Oprócz Kayah, której testosteronem można się już udławić. A następnie porzygać. Jamal, The Toobes, Misia FF, Pustki, T.Love, Mad Heads no i armeński ekscentryk Mr. Avant-Garde Folk Arto Tuncboyaciyan (robi wrażenie!). Fajny, nieoczywisty zestaw. Nawet Mela Koteluk, która uosabia męczliwy nurt głębokiej, gimbazjalnej, egzaltowanej, art-popowej awangardy nie była tak odstręczająca jak zazwyczaj. Może tylko grająca tzw. eska-rock gwiazda wieczoru w postaci White Lies mogłaby być wymieniona, na coś powszechnie rozpoznawalnego w rockowym światku. Ale nie czepiam się, bo White Lies zagrali naprawdę sympatycznie i dali radę. Podobnie jak Rzeszów. No! W Rzeszowie to my mamy Europejski Stadion Kultury, a co Ty tam masz w tej swojej Warszawie? Mustache Warsaw Yard Sale?

Relacja: 30 Seconds To Mars & 300 Kilometres To Rybnik

Kto by pomyślał, że taki stary dziad jak ja zapragnie wybrać się w epicką podróż do rybnickiej metropolii, aby w tłumie rozemocjonowanych dziewcząt pląsać w takt piosenek 30 Seconds To Mars. No cóż, żonie się nie odmawia. Zresztą, nie przychodzi mi w tym momencie na myśl żaden inny sensowny powód, aby odwiedzić Rybnik.

Jeśli Sanok jest Paryżem Podkarpacia, to Rybnik jest Paryżem Śląska. Napotkany na rybnickim rynku szanowny koneser nalewek w zawoalowany sposób wyjaśnił, że nie ma tu za wiele do oglądania. Kłamał. Widać, że nie śledził przed laty „Muminków”. Znajdujący się przed bazyliką pomnik papieża zdradza ewidentne inspiracje Buką. Chcesz zobaczyć papieża-bukę? Jedź do Rybnika. Warto. Niżej foto dla leniwych podróżników.


Wybierając się na 30 Seconds To Mars spodziewałem się, że będę zawyżał średnią wieku. Myliłem się. Zapomniałem, że jak masz dwanaście lat to nie jedziesz na koncert sam. Bierzesz mamę. Albo mamę i tatę. I siostrę. Trochę jak na Luxtorpedzie czy Sabatonie, gdzie na koncertach bawią się całe rodziny. Może to i mało rock’n’rollowe, ale zawsze to lepsze niż siedzenie z kotletem przy niedzielnej familiadzie. Jako, że nie byłem reprezentantem seniorów mogłem się wyluzować i spokojnie uczestniczyć w koncercie.

Marsów supportował Dawid Podsiadło. Przegapiłem. Płakać nie będę. W sumie to 30 Seconds To Mars, też nigdy szczególnie mnie nie emocjonowali. Płyty kojarzyłem pobieżnie, a muzyczne braki nadrabiałem w drodze do Rybnika. I to jest jeden z patentów na udany koncert – pojedź na koncert zespołu, którego dobrze nie znasz, a jak zobaczysz coś, co jest OK to nie będziesz zawiedziony.


Po blisko godzinnym oczekiwaniu ekipa Marsjan zaatakowała mięsistym basem z samplera. Tak mięsistym, że aż nieprzyjemnym. Rozpoczynający koncert „Birth” nieco mnie zirytował, a sam Jared Leto – z polskiego zwany „dziadem” lub „kiełbasą” – wystylizowany na mesjasza w koronie i szlafroku trącał megalomanią. Dostał Oscara, gra w Rybniku, więc co się będzie pieścił. Niesmakiem był też całkowity brak perkusisty – Shannon Leto, miał swoje powody, aby nie pojawiać się na europejskich koncertach, ale można było wziąć jakiegoś zastępcę, zamiast grać w duecie do bitów z laptopa. Zwłaszcza, że jednym z wyróżników stylu grupy jest charakterystyczna gra perkusji. Szkoda, że nie dane było zobaczyć tego rybnickiej publice. Scena wielka. Wybieg na 20 metrów. Dwóch kolesi (w sumie był jeszcze trzeci schowany w kącie sceny, ale z założenia miał być niewidoczny). Trochę to słabe, ale dla 99% publiki tego wieczoru i tak liczyła się wyłącznie osoba frontmana, który z numeru na numer zmieniał oblicze na coraz bardziej sympatyczne. W sumie, gdyby Jared był całkiem sam i grał koncert solo na akustyku fanki i tak byłyby wniebowzięte.


30 Seconds To Mars ma w sobie coś nietypowego. Zespół buduje setlistę inaczej niż większość kapel. Singlowe przeboje lecą na początek, a cały koncert opiera się na promowaniu numerów z najnowszego krążka. Głównym punktem programu nie są znane hity, a akustyczny show Jareda, który gra mini koncert życzeń integrując się z publiką. A na koniec jeden bis i pozamiatane. Całości koncertu dopełnia barwne show, fajna gra światłem i bonusy w postaci kolorowych wystrzałów konfetti, obfitego, śnieżnego bukkake i ogromnych, sprężystych balonów rzucanych wprost w publikę. Fajne to było. Jak zwykł mawiać Jan Miodek – propsy.


W 30 Seconds To Mars muzyka wydaje się nie być najważniejsza. Na pierwszym planie stoi osobliwa wspólnotowość. Cały ten echelon, triada, kropeczki i jak śpiewał Podsiadło „trójkąty i kwadraty”. Nie kumam tego, ale do fanów, a w szczególności fanek, trafia to bardzo mocno. Mistyka, symbolizm a do tego przebojowe numery i przystojny wokalista. No i do tego z Oscarem. Czego chcieć więcej? Napisałem, że z początku Leto wydawał się megalomanem, który wkracza na scenę, aby karmić splendorem i własną zajebistością swoich wyznawców. Na początku tak było. Później widać jednak, że goście mimo, że z Marsa nie są zblazowani i chcą dać swoim fanom, a w szczególności fankom, coś więcej. Może muzycznie nie są w moim klimacie, ale widać, że im zależy i robią solidną robotę. Nie miałem wielkich oczekiwań, ale szczerze przyznam, że może i jestem starszy niż statystyczny uczestnik koncertu, ale mi się podobało. Propsy one more time.

A co do stadionu w Rybniku, zarówno pod względem nagłośnienia, ogarnięcia sceny i samego koncertu – zdecydowanie daje radę. Chyba, że siedzisz na trybunach. Trybuny to zawsze zły pomysł. Gdyby tak brzmiał Offspring rok temu na Narodowym to byłbym zachwycony.

Ktoś porzucił dreams. Nieładnie.

Recenzja: VA „Za krótko za szybko” – w 20 sekund dookoła Polski

Witam po przerwie. Po intensywnym kwartale dorobiłem się nowego biurka, więc najwyższa pora, aby wrócić na blogowe salony. Nowy początek rozpoczniemy od recenzji płyty, na którą wiele osób czekało z niecierpliwością. Zwłaszcza, jeżeli te osoby wchodziły w skład 112 kapel, które znalazły się na wiekopomnym składaku „Za krótko za szybko”. Gdybym chciał podsumować ten album zgrabnym zdaniem, byłby to największy przegląd kapel w historii polskiej sceny hard-core/punk i unikatowy w skali światowej koncept. Brzmi zachęcająco? Tak też jest. Co do unikatowości, wprawdzie w 1999 roku mieliśmy klasyczne „Short music for short people”, ale „Za krótko za szybko” jest bardziej ekstremalne. Na „Shortach” pojawiały się rozwlekłe i epickie numery po 30-40 sekund, a tutaj nie ma miejsca na pieszczoty i balladowe wtręty – max 20 sekund i dziękujemy, kolejna kapela. Dzięki temu na płycie udało się zmieścić aż 112 utworów prezentujących gatunkowy przekrój polskiej sceny hard-core i punk.


Rozrzut jest spory. Pod względem stażowym, mamy tutaj zarówno ekipy młode (cieszy reprezentacja podkarpackiej sceny w postaci grup Marsz Na Waszyngton, SNAFU, What Friendship Means i The Sabała Bacała), jak i te bardziej zasłużone w scenowych kręgach (np. Eye For An Eye, Bulbulators, The Corpse, RUTA, Stan Oskarżenia czy pomysłodawców albumu z grupy Castet). Stylistycznie też dzieje się sporo – od melodyjnego punk rocka przez psychobilly do grindujących rzeźników, których teksty owiane są tajemnicą. Niestety, słyszalny jest również rozrzut jakościowy. Niektóre kapele solidnie przyłożyły się do tematu, ale parę grup nagrało swoje 20 sekund partyzanckim sposobem, co rzutuje na kiepskawe brzmienie.

Przyznam, że album zapowiadał się świetnie, ale szczerze to się go obawiałem. 112 kapel i 20 sekundowe numery. Mógł wyjść z tego bełkot, którego nie da się wysłuchać za jednym posiedzeniem. Jednak efekt końcowy wyszedł zaskakująco pozytywnie. Da się słuchać i to całkiem przyjemnie. Ze względu na długość utworów nawet ekstremalne gatunki, które w większej dawce męczą bułę, są w stanie się obronić. Wydaje się, że 20 sekund to tyle, co nic, ale niektórym udało się tam poupychać sporo tekstu i muzyki. Chociaż zdarzają się i teksty złożone z jednego słowa. Tematyka także jest różnorodna – czasem dowcipna a czasem zaangażowane społecznie i politycznie.

Nietypowe dzieło wymaga oczywiście oryginalnej oprawy. Płytę wydano na CD zapakowanym w digi-book, a fanatycy old-schoolu mają do wyboru dwa kolory LP – czarny i brudno-biały. Do płyty dołożono grubą książeczkę z prezentacją zespołów – fajny pomysł i solidne wykonanie. No i jakże wymowna grafika na okładce…

Za krótko za szybko” można traktować, jako muzyczną ciekawostkę lub zbiór dźwiękowych wizytówek kapel, ale główna wartość tego albumu to dokument prezentujący ówczesny stan undergroundowej sceny. Wprawdzie 112 bandów to zaledwie jej drobny wycinek, bo zespołów są tysiące, ale da się zauważyć tutaj pewne trendy, całkiem inne od tych sprzed 10 czy 15 lat. Warto mieć na półce. Zwłaszcza, że dołożyłem swoje 20 sekund do tematu <chamska_kryptoreklama>. Tym bardziej polecam. Kto nie ma ten słucha Bajmu.

VA „Za krótko za szybko”, Pasażer/Kwadraciok, Luty 2014