Wywiad: Myslovitz - Małżeństwo po przejściach

Założony w 1992 roku Myslovitz jest jednym z fundamentów współczesnej polskiej muzyki rockowej. Wszystkich więc zaskoczyła wiadomość o chwilowym zawieszeniu działalności, którą zespół ogłosił w 2007 roku. Jednak Myslovitz powrócił z nową energią, czego dowodem był świetny koncert w rzeszowskim klubie Live. Przy tej okazji o nowej płycie zespołu, zagranicznej karierze i historii grupy z Jackiem Kuderskim, basistą i jednym z założycieli Myslovitz, rozmawiali Artur Gaweł i Sylwester Zimon.


Za Wami roczna przerwa w koncertowaniu. Dla fanów była to mocno kontrowersyjna decyzja. Czym to było spowodowane?

Jacek Kuderski: Reszta zespołu, oprócz Artura Rojka, też tego nie rozumiała. Nie była to decyzja całej grupy. Spowodowało ją raczej zmęczenie i chęć zrealizowania innych projektów przez Artura. On sam powiedział nam o niej rok wcześniej, ale nie działo się to w demokratycznej atmosferze. Nie chcieliśmy tej przerwy. Jednak w jakimś sensie nam to pomogło. Publiczność znów zaczęła masowo przychodzić na nasze koncerty. Wszycy odpoczęli, znów garnęliśmy się do grania. Z jednej strony pomyślałem – super, a z drugiej miałem obawy. Jeśli masz roczną przerwę i czytasz na forach internetowych, że Myslovitz już się praktycznie rozpadł, to mimowolnie zaczynasz w to wierzyć. My jednak wiedzieliśmy, że musimy wrócić do pracy i grać dalej.

Czy po przerwie panuje w Myslovitz zgoda i sielankowa atmosfera?

J.K.: Jest zdecydowanie lepiej niż było. Może nie jest idealnie, bo tak już pewnie nigdy nie będzie. W końcu jesteśmy małżeństwem po przejściach. No ale jest lepiej, szlifujemy demo, jesteśmy przed nagraniem nowej płyty. Mam nadzieję że uda nam się coś ciekawego stworzyć.

Ostatnio wśród rockowych artystów panuje tendencja do zmieniania stylu muzycznego, czego przykładem jest Hey i Agnieszka Chylińska. Czy fani Myslovitz powinni się obawiać jakiejś drastycznej zmiany brzmienia na kolejnej Waszej płycie?

J.K.: Po tych piosenkach, które mamy już gotowe, wiem, że nowa płyta to na pewno będzie coś innego. To już nie będzie ten sam Myslovitz, bo nasze założenia są właśnie takie. Ale to też nie będzie taki wielki skok jak zrobiła Chylińska. Myślę, że tacy artyści jak Hey chcą pokazać, że oni też potrafią nagrać płyty nierockowe i to jest bardziej świeże niż kolejny płyta nagrana w tym samym stylu. To są przemyślane i nieprzypadkowe decyzje.

Podobno Wasz nowy album ma być swoistą klamrą, spinająca wszystkie dotychczasowe osiągnięcia grupy Myslovitz. Chcielibyście stworzyć płytę, tak rozpoznwalną jak "Miłość w czasach popkultury"?

J.K.: Nie wiem. Mamy bardzo różne utwory. Teraz na próbach każdy daje coś od siebie. Lala (Wojciech Kuderski – perkusista, przyp. red.), który do tej pory znany był z jednej kompozycji, "Korova Milky Bar", przedstawił sporo fajnych pomysłów i chce zająć się ich produkcją. Wszystko się zmienia. Nową płytę będziemy nagrywać z Marcinem Borsem, tym samym który współpracował z Hey. Podobno to fajny człowiek. Młodszy od nas, więc będziemy mogli go przestawiać (śmiech).

Kiedy możemy spodziewać się nowej płyty Myslovitz?

J.K.: Najszybciej pod koniec roku, ale tylko wtedy, kiedy nagramy ją jakoś w kwietniu. Jeżeli tego nie zrobimy to nie zdążymy jej wydać w tym roku, bo później dojdą koncerty, dzieci pójdą do przedszkola i nagle okaże się, że płyta Myslovitz jest płytą roku, bo nagrywaliśmy ją cały rok.

Krążek “Korova Milky Bar”, był mocno promowany za granicą. Myslovitz można było usłyszeć nawet w MTV Europe, jednak coś poszło nie tak. Płyta nie odniosła znaczącego sukcesu. Zachód mimo, że usłyszał o zespole to jednak nie do końca się Wami zachwycił. Będziecie jeszcze kiedykolwiek walczyć o większą popularność poza Polską?

J.K.: To nie jest tak, że każda płyta ma szanse za granicą. Przy “Korova Milky Bar” zajmowali się nami, oprócz managmentu polskiego, Henry McGroggan i Ania Marzec, którzy współpracowali z Iggym Popem. Henry z racji pozycji i znajomości na zachodzie, wkręcał nas na bardzo duże koncerty. Mowa tu o wspólnych występach z The Corrs, Iggy Popem, Simple Minds. Prawdopodobnie już nie będziemy współpracować z Anią i Henrym.

Dlaczego?

J.K.: Bo to nie ma sensu. Nie jesteśmy już zespołem młodym, a facetami koło czterdziestki. Nie kręci już nas granie na tak wielkich imprezach i bycie w ciągłej niepewności, czy się uda, czy nie. Poza tym, tam trzeba być totalnie anglojęzycznym, choćby po to, aby porozumieć się z gwiazdami na imprezach. Jeśli chcesz zrobić karierę, to musisz nawiązywać nowe znajomości. Nie chodzi tylko o to, by dać dobry koncert. Jeśli na przykład wypijesz wódkę ze znanym muzykiem, zdenerwujesz go, albo kopniesz w tyłek, wtedy zdobędziesz jego uznanie. My nigdy nie byliśmy tacy, po prostu mamy inne charaktery. Zagraliśmy dobrze, publiczności się podobało i nic poza tym. Zwiedziliśmy za to prawie całą Europę i USA. Graliśmy w największych europejskich salach koncertowych. Na przykład w Glasgow ostrzegano nas, że szkocka publiczność jest bardzo specyficzna. Jeśli jej się nie spodobamy, to w najleszym wypadku zostaniemy poczęstowani pomidorami (śmiech). Na szczęscie tak się nie stało.

Czy polskie zespoły mają szansę na zagraniczną karierę na miarę U2?

J.K.: Nie ma szans na polskie U2 czy Coldplay. Jest taki jeden polski zespół, który ma szansę na karierę za granicą, ale on nie osiągnie sukcesu na miarę Coldplaya. Chodzi o L.Stadt. Myślę, że oni zrobią wielką karierę na zachodzie i dopiero później zostaną zauważeni w Polsce. Dla mnie L.Stadt to najlepszy polski zespół. Jest wiele zespołów, na których koncertach po dwóch utworach idziesz na piwo, bo cię to nudzi. L.Stadt taki nie jest. Myślę, że nagrają jeszcze dwie, czy trzy płyty i będą wielcy. Wspomnicie moje słowa.

Był taki czas kiedy porównywano Myslovitz z Radiohead, czy Oasis. Co teraz o tym myślisz?

J.K: Firma płytowa specjalnie prównywała nas do Oasis, aby lepiej sprzedać naszą muzykę. Wystartowaliśmy równo z nimi, a Oasis był wtedy wschodzącą gwiazdą na rynku brytyjskim. Pytasz dlaczego Radiohead? Być może dlatego, że Myslovitz też ma lekki zakręt psychodeliczny. Wiecej podobieństw między Myslovitz a Radiohead nie widzę, ale ludzie faktycznie tak mówią. My słuchaliśmy zupełnie innych bandów: House Of Love, My Bloody Valentine, czy Stone Roses. Właśnie taka muzyka nas ukaształtowała. Wtedy w składzie nie było jeszcze Przemka Myszora. On był trochę inny (śmiech). Zresztą Wojtek Powaga też, bo słuchał bluesa. A Lala, Artur i ja byliśmy kompletnie zakochani w tym, co się działo w brytyjskiej muzyce gitarowej. Wcześniej oczywiście słuchało się Joy Division czy New Order. W Polsce jednym ze wzorców była mysłowicka grupa Generał Stillwell.

Jak odnosisz się do twórczości, którą prezentowaliście na początku istnienia grupy? Artur Rojek stwierdził kiedyś, że nie potrafiłby już zagrać kawałka "Z twarzą Marylin Monroe". Wstydzicie się tamtego okresu?

J.K.: "Z twarzą Marylin Monroe" nie gramy na koncertach już parę ładnych lat. Im jestem starszy tym mam na ten kawałek większe ciśnienie. Powiem tak: przychodzisz prywatnie na koncert i widzisz zespół z wielkimi ambicjami, słuchasz dwóch utworów i wiesz, że już nic ciekawego się nie wydarzy. Mam podobne wrażenie jeśli chodzi o Myslovitz. Jeżeli gramy dziesiąty raz z kolei tę samą setlistę, to wtedy ona tak mnie nudzi, że najchętniej zagrałbym starsze kawałki, łącznie z "Twarzą Marylin Monroe". Jest to naprawdę fajny utwór. W tych czasach tak się grało. Przypominają mi się ogniska i podobne rzeczy... Wtedy byliśmy o wiele młodsi. Nie wstydzę się tego. Jedyne nad czym ubolewam, to nad jakością dwóch pierwszych płyt...

No właśnie. Nagrywał je z Wami Ian Harris, przedstawiany w kraju jako wielki fachowiec z Wysp Brytyjskich...

J.K.: To nie była oczywiście żadna ściema, bo Ian współpracował z Joy Division. Jednak nie potrafił nagrać płyty z polskim zespołem. Po pierwsze, problemem była bariera językowa. Harris nie rozumiał szeleszczących polskich głosek, które pojawiały się w wokalu. Poza tym nie był wielkim specem od sprzętu. Nie potrafił kręcić gałkami tak, żeby wszystko ładnie wychodziło. Błądził tak samo jak my. To był koleś, któremu tak naprawdę przytrafiła się w życiu przygoda. My jako zespół początkujący chcieliśmy mieć realizatora z Anglii, nie zważając na jego prawdziwe umiejętności. Jestem kompletnie niezadowolony z brzmienia tych płyt, bo cholera... w tamtych czasach nagrywało się o wiele lepiej.

Wiele osób twierdzi, że Wasze teksty są zbyt depresyjne. Sam mówiłeś, że chciałeś kiedyś je tworzyć, ale szybko Cię "wyprostowano". Jeśli miałbyś je pisać to zaproponowałbyś coś bardziej radosnego?

J.K.: Ja też nie lubię głupich, radosnych tesktów. Tekst nie musi być smutny ale musi być mądry: musi o czymś mówić i mieć drugie dno. Nie mogą to być tylko sylaby, które mają fajny rym i nic poza tym. Wiadomo, że nie jest łatwo napisać fajny tekst. Nikt z nas nie jest Jackiem Cyganem. Nawet “Z twarzą Marylin Monroe” miało dobry tekst, bo opowiadało o czymś konkretnym.

Premiera książki o “Życie to surfing” opowiadającej o Myslovitz zbiegła się z premierą, “Białej księgi” Kultu. Nie jesteś trochę tym zawiedziony? Pytam, bo porównując oba wydawnictwa Kult stworzył coś o wiele lepszego.

J.K.: Nawet o tym nie wiedziałem. Myślę, że Leszek Gnoiński, autor “Życia to surfing”, też na to nie zwracał uwagi. To jest taka konkurencja jak między telewizjami. Jeżeli TVN zrobi “Taniec z gwiazdami”, to Polsat zrobi “Jak oni śpiewają”. To może głupie porównanie, ale tak myślę. A co do “Życia to surfing”, jest to książka o Myslovitz i to jest fajne, że jesteśmy dość młodym zespołem, a już mamy książkę na swój temat.

(wywiad ukazał się w miesięczniku studenckim Pressja 02.2010)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz