Relacja: Czad Festiwal 2015 – Dwa i pół razy TAK

Rok temu juwenaliowy zestaw i Sabaton z czołgiem na scenie, a w tym roku czterodniowy rockowy maraton na dwóch scenach z jednym z najlepszych line-upów w Polsce. Czad Festiwal 2015 podniósł wysoko poprzeczkę i zaprosił do leżącego pod Dębicą Straszęcina takie zespoły jak Within Temptation, Gentleman & The Evolution, Korpiklaani, Skindred, Alestorm a przede wszystkim, dwie grupy, na których się wychowałem – The Offspring i The Toy Dolls. A do kompletu tacy reprezentanci polskiego rocka jak Acid Drinkers, Pidżama Porno, Kabanos, The Analogs, Happysad czy Lady Pank. Jest konkret, więc imprezy przegapić nie mogłem.

The Toy Dolls

Pierwszy dzień wprawdzie odpuściłem, ale drugiego dzielnie stawiłem się w Straszęcinie – miasteczku, które oprócz wielkiego, otoczonego ogrodzeniem, kościoła i kompleksu Arena Park, w którym odbywał się festiwal ma niewiele do zaoferowania. Zresztą wspomnijmy Jarocin i Cieszanów. Przed festiwalami niewiele, kto o nich słyszał. Może i podkarpacki Straszęcin przejdzie do historii polskiego rocka?

W piątek tłumów jeszcze nie było, choć namiotów na polu namiotowym nie brakowało. Kompleks jest ogromny, więc nie ma ścisku, stąd pewnie te komfortowe odczucia :) Z koncertów to załapałem się na końcówkę Lady Pank, którzy wyglądali na trzeźwych i grali jak trzeba, z czym różnie bywało na podkarpackich koncertach grupy. Zaraz po nich umieszczoną zaraz obok dużej małą sceną zawładnęła elegancka ekipa Poparzeni Kawą Trzy. Do tej pory kojarzyłem ich głównie z radiowymi numerami, które ani ziębią ani grzeją. Na koncercie jednak byli tzw. pozytywnym zaskoczeniem. Dobre zgranie, luzacki klimat, dwuznaczny dowcip i fajne, koncertowe kawałki. Miejscami, ze względu na podobną melodyką i czujną sekcję dętą, ocierali się o Akurat i Koniec Świata, czego się po nich nie spodziewałem. Ekipa wie jak zagrać koncert i trzyma fason. Spodziewałem się paździerzowatego pop-rocka a wyszło naprawdę w porządku.

Po Poparzonych na dużej scenie zainstalowali się Toy Dolls. Jedna z moich ulubionych kapel, katowanych od szkoły podstawowej. Panowie mają już 35 letni staż na scenie, a dalej wyglądają na młodzieniaszków i energii im nie brakuje. Widziałem ich już w Krakowie na klubowym koncercie, gdzie publika znała każde słowo i wyśpiewywała je wspólnie z wokalistą, Olgą. Tutaj Toy Dolls wystąpił raczej jako ciekawostka wyłowiona przez organizatora. Generalnie, dla sporej części straszęcińskiej publiki była to pierwsza styczność z muzyką angielskich mistrzów żartobliwego punk rocka. Pojawiały się przez to problemy z singalongami, ale starałem się nadrabiać za resztę ;) Zespół zagrał inny materiał niż w Krakowie, nie pojawiło się nic z ostatniej płyty, a z odkurzonych staroci można było usłyszeć między innymi „Up the garden path”. Nie zabrakło firmowych numerów załogi, jak wyskakiwanie z pudełka na początku koncertu, kręcenie gitarami o 360 stopni w „Wipe out”, wystrzał z gigantycznej butelki lambrusco w „Lambrusco kid”, wnoszenie Olgi na wojskowych noszach na bis, serpentyny czy urodzinowe balony rzucone w publikę. Było świetnie i nie zawiodłem się po raz drugi, chociaż lepsza energia i kontakt z publiką był w Krakowie.
 
The Toy Dolls

Po Toy Dolls na małej scenie wystąpił Hunter. Jakoś nigdy nie kumałem tej grupy, choć płyta „HellWood” była całkiem niezła. Jeżeli chodzi o techniczne aspekty koncertu to warsztatowo wypadli tak sobie, choć starali się, żeby ich szoł wyglądał światowo. Na plus na pewno trzeba zaliczyć brzmienie gitar, które naprawdę kopało tyłek. Do końca niestety nie wysiedziałem.

Trzeci dzień, a dla mnie drugi, rozpocząłem od Kabanosa. Załapałem się akurat na bisy, w których poleciał „Czołg” i klasyczna już „Kaszanka”. Nie za wiele mogę powiedzieć, ale widać, że chłopaki są w bardzo dobrej formie, a okres amatorskiego grania zakończyli już dawno.


Po Kabanosie na dużej scenie zainstalowała się fiński klan Korpiklaani. Zespół, na który czekałem, a finalnie nieco mnie rozczarował. Jonne Järvelä porzucił grę na gitarze na rzecz całkowitego poświęcenia się wokalowi, jednak brzmieniowo nie wypadł zbyt dobrze. Nie wiem czy to kwestia jakiejś niedyspozycji czy nieodpowiedniego nagłośnienia wokalu, ale nie przebijał się zbytnio ze swoją charakterystyczną barwą, przez co koncert stracił sporo ze swojej mocy. Prawdę mówiąc był to jeden ze słabszych występów, jakie widziałem na Czad Festiwalu, a szkoda, bo to malownicza ekipa, która ma fajne rzeczy w zanadrzu.


Za to Within Temptation, którym specjalnie się nie ekscytowałem pokazał prawdziwą klasę. Od aspektów wizualnych, jak wizualizacje live i dwupoziomowa scena, aż po zawodowe brzmienie, aranżację koncertu i techniczną perfekcję. Świetny koncert, który pokazał, że zespół, który mocno wydelikacił swoje granie na płytach potrafi wykrzesać na scenie niesamowitą energię. Nawet w coverze Lany Del Rey „Summertime sadness” muzycy pokazali pazury i tonę czadu. Mimo fatalnego gorsetu (zdaje się w tej kwestii na zdanie mojej małżonki) Sharon den Adel zawojowała Straszęcin i technicznie odśpiewała wszystko perfekcyjnie. Szacunek i czapki z głów. Zaraz obok Toy Dolls najlepszy koncert na tegorocznym Czadzie.
 
Within Temptation

Po takim występie ciężko zrobić wrażenie, dlatego przed szczecińskim The Analogs stanęło spore wyzwanie. Na początku sierpnia widziałem załogę na AlterFest Pankowisko i muszę przyznać, że wtedy wypadli dobrze, ale w Straszęcinie było po prostu zajebiście. Nawet gitarzysta solowy Kamil spiął się i odegrał solówki tak jak trzeba ;) Bardzo energetyczny set. Konkretnie i prostu w ryj. Widziałem Analogsów wiele razy, ale ten koncert zdecydowanie był najlepszy.

Na koniec dnia na dużej scenie pojawili się również wywodzący się ze Szczecina Indios Bravos. Było już po północy, a swoją delikatną rockowo-regałowo-blusową nutą wywołali z początku u mnie delikatnie poziewywanie. Mimo tego panowie dość szybko się rozkręcili, więc miałem okazję nawet co nieco potańczyć. Dobra muza na zakończenie dnia – lekka, leniwa i bujająca. Choć elementy show były również, jak brawurowe dwuosobowe solo na perkusji oraz wystawionym na wybiegu werblu, czy taneczny występ indiańskiego szamana. Niezły koncert, obronili się.

Ostatni, czwarty dzień, był tym najbardziej wyczekiwanym. Wszystko ze względu na głównego headlinera całej imprezy, czyli klasyków pop-punka z The Offspring. Zanim Amerykanie przejęli dużą scenę, zagrał na niej brytyjski Skindred. Grupa, która łączy ze sobą ostrą gitarową muzę z dancehallową rytmiką, samplami i regałowym wokalem. Ciekawy, energetyczny występ i nieco irytujący wokalista. Nie przepadam za taką roszczeniową postawą względem publiki typu „ręcę w górę, siadamy, skaczamy, śpiewamy” i tak dalej. Gościu był już nieco irytujący, ale może to znak czasów mówiący o tym, że jak publice nie powie się co ma robić to nie będzie robić nic. Kiedyś nie trzeba było zachęcać ludzi do zabawy. Trochę to było słabe, ale suma summarum występ był interesujący.

W roli rozgrzewacza przed Offspringiem na małej scenie zamontował się Happysad. Kiedyś napisałem o nich, że to najmniej rock’n’rollowo wyglądający zespół rockowy w Polsce. Niewiele się w tej kwestii zmieniło, ale frontman Kuba wziął się za siebie i nieco przypakował ;) Przypakował również skład grupy, która rozrosła się do ośmiu osób powiększając się o klawiszowca i sekcję dętą. Chłopaki zmienili nieco styl grania na formalnie atrakcyjniejszy i bogatszy aranżacyjnie, ale raczej już ich fanem nie zostanę.
 
The Offspring

W okolicach 2/3 koncertu Happysad pod główną sceną zaczęło się robić gęsto. W końcu The Offspring był tym zespołem, na który wszyscy czekali (lub wyłącznie na niego przyjechali). The Offspring był też zespołem, który zagrał najkrócej (60 minut bez żadnych bisów) i jedynym, który spotkał się z buczeniem ze strony publiki. Sorry, ale odegrany od niechcenia set, szybkie zejście ze sceny i natychmiastowe pojawienie się ekipy technicznej, która zaczęła składać sprzęt to nie to, na co wszyscy liczyli. Owszem, zespół brzmiał i grał tak jak należy, ale poziom zaangażowania Dextera w występ przypominał pracownika korporacji, który przychodzi do biura, przyzwoicie wykonuje swoje obowiązki i wraca do domu z myślą „nareszcie mam to wszystko za sobą”. To już mój drugi koncert The Offspring po Orange Warsaw Festiwal przed laty i wtedy pod tym względem było lepiej. Po Czadzie leki niesmak pozostanie. Grają, czy też odgrywają, fajnie, ale podejście do tematu bardzo słabe i od niechcenia. Przyjechać, odbębnić temat i zgarnąć hajs. Panowie, może pora zrobić sobie dłuższą przerwę od muzyki?

Czad Festiwal budził pewne obawy. Ekipa ze Straszęcina zaryzykowała, poszła na bogato i myślę, że to się opłaciło (chociaż jak to księgowo wyszło to ciężko ocenić). Ludzi sporo, organizacja zawodowa, nagłośnienie selektywne, opinie pozytywne i masa fajnych koncertów. Bardzo dobrze sprawdził się pomysł z dwoma scenami, przez co koncerty trwały w trybie ciągłym z małym wyjątkiem w postaci The Offspring, który nie wykorzystał planowych 30 minut grania… W przyszłym roku przyjadę na pewno i mam nadzieję, że organizator nie odpuści i będzie ciągnął poprzeczkę jeszcze wyżej. Może Iron Maiden? Akurat nową płytę wydają :) 

Pogoda też dopisała. Czad Festiwal, polecam i pozdrawiam. Sylwester

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz