Grzesiuk po zakończeniu wojny dziesięć razy był w sanatorium, przeszedł dwie operacje, a na gruźlicę chorował 15 lat. Tak bogate doświadczenie pozwala mu się określać mianem „fachowego gruźlika”, przed którym choroba nie ma nic do ukrycia. Autor, podobnie jak w swoich poprzednich książkach, relacjonuje swoje zmagania z gruźlicą w bardzo szczegółowy sposób, tak aby czytelnikom niewtajemniczonym w tajniki chorowania w czasach PRL możliwie wiernie i bez zbędnych mitów, przedstawić jak wyglądała nie tylko sanatoryjna codzienność chorych. Zarówno tych, mocnych duchem, jak i tych, którym choroba łamała psychikę.
Mimo tego, że Grzesiuk w swoich poprzednich pisarskich odsłonach jawił się jako gość zawsze trzymający fason i zachowujący pogodę ducha pomimo wielu strasznych przeciwności losu to na „Na marginesie życia” to książka nie tak wesoła — w ten charakterystyczny, cwaniacki sposób —jak „Pięć lat kacetu” czy „Boso ale w ostrogach”. Owszem nie brakuje w niej anegdot, a chęć płatania różnorakich kawałów nie opuszcza chorującego na gruźlicę autora, ale czuć w tym wszystkim rozgoryczenie i złość na źle zaprojektowany system. I choć nie jest to dzieło lekkie i przyjemne to pokazuje Grzesiuka wraz ze swoim specyficznym światopoglądem w bardziej otwarty niż dotychczas sposób.
Jak na warszawskiego cwaniaka przystało autor wzorowo się nie prowadził. Papierosów, wódki i pacierza nie odmawiał. A jak przyjrzymy się „Boso ale w ostrogach” to w całym życiu Grzesiuka wódeczka przelewała się litrami. Do tego dochodzi brawura, przez którą jak sam pisał zlekceważył pierwsze oznaki choroby, aż doszło do sytuacji, gdy okazało się, że oba płuca są dziurawe. Od tego czasu jego życie rozgrywało się w trybie od sanatorium do sanatorium, z przerwami na pracę zawodową. Bo wiecie, w tych czasach w przypadku choroby trwającej dłużej niż trzy miesiące, pracodawca mógł na luzie zwolnić chorowitka z pracy. Kiedyś to było.
Sanatorium w opowieściach Grzesiuka przedstawiono jako odrealniony, boczny tor życia — tytułowy margines, na który zostają zepchnięci chorujący na gruźlicę ludzie. Ludzie, od których po kolei odwracają się znajomi z pracy, koledzy, rodzina i partnerzy. Gruźlicy są napiętnowani, wzbudzają strach i prawdziwej przyjaźni czy pocieszenia mogą niekiedy szukać wyłącznie wśród im podobnych. Chorzy na gruźlicę tworzą swoistą subkulturę. Odrzuceni przez zdrowych powoli zamykają się w swoim własnym świecie. Od sanatorium do sanatorium, od zwolnienia do zwolnienia. Sanatorium jest więc okazją na nowe znajomości czy nową miłość. Ten aspekt towarzyski, podobnie jak w poprzednich książkach, stanowi tutaj główną oś wydarzeń. Chorujący mają swoje rytuały i organizują swój wolny czas w często zaskakujące sposoby. Wodzirejem i przodownikiem w dziwnych akcjach i łamaniu regulaminu oczywiście był Grzesiuk.
„Na marginesie życia” to na pewno kopalnia ciekawostek, nie tylko o chorowaniu w czasach PRL, ale również o Grzesiuku. Zwłaszcza dzięki przywróconym z rękopisu fragmentom, można poznać niekoniecznie dobre strony autora. A niektóre jego poglądy czy żarty w obecnych czasach politycznej poprawności nie brzmią dobrze. Ale cóż, czasy się zmieniają.
Przy okazji recenzowania poprzednich wznowień Grzesiuka wspominałem, że po raz pierwszy książki zostały wydane w całości — łącznie z fragmentami usuniętymi przez cenzurę. W przypadku „Pięciu lat kacetu” i „Boso ale w ostrogach” te zmiany nie były zbyt duże, za to „Na marginesie życia” jest grubsze od pierwotnego wydania aż o 100 stron! Co chwilę można trafić na dodatkowe fragmenty, bądź rozdziały, które nigdy nie trafiły do druku. Między innymi barwna i ponura opowieść o problemach alkoholowych autora, które skłoniły go do odstawienia kieliszka, co nie było łatwe nawet przebywając w sanatorium, gdzie picie było zakazane. Jak sam napisał pijak zawsze trafi na pijaka, więc i w tych specyficznych warunkach okazji do picia nie brakowało. Dopiero później zaczął leczyć się wyłącznie „śpiewem i humorem” — bez alkoholu.
Grzesiuk może i niekiedy wychodzi na przemądrzałego skorego do bójki i awantur cwaniaka, ale zostawił po sobie trzy istotne dokumenty pokazujące jak wyglądało kiedyś życie. Życie, praca, wojna i chorowanie. „Na marginesie życia” to książka o mniejszej sile rażenia niż dwa poprzednie dzieła autora, ale tych, którzy cenią sobie szczerość i styl Grzesiuka do jej lektury namawiać nie trzeba. Jedno tylko nie daje mi spokoju. Autor od czasu do czasu zamieszcza w tekście pytania, które po latach, w zupełnie innym systemie politycznym, wciąż nie doczekały się odpowiedzi.
Przy okazji recenzowania poprzednich wznowień Grzesiuka wspominałem, że po raz pierwszy książki zostały wydane w całości — łącznie z fragmentami usuniętymi przez cenzurę. W przypadku „Pięciu lat kacetu” i „Boso ale w ostrogach” te zmiany nie były zbyt duże, za to „Na marginesie życia” jest grubsze od pierwotnego wydania aż o 100 stron! Co chwilę można trafić na dodatkowe fragmenty, bądź rozdziały, które nigdy nie trafiły do druku. Między innymi barwna i ponura opowieść o problemach alkoholowych autora, które skłoniły go do odstawienia kieliszka, co nie było łatwe nawet przebywając w sanatorium, gdzie picie było zakazane. Jak sam napisał pijak zawsze trafi na pijaka, więc i w tych specyficznych warunkach okazji do picia nie brakowało. Dopiero później zaczął leczyć się wyłącznie „śpiewem i humorem” — bez alkoholu.
Grzesiuk może i niekiedy wychodzi na przemądrzałego skorego do bójki i awantur cwaniaka, ale zostawił po sobie trzy istotne dokumenty pokazujące jak wyglądało kiedyś życie. Życie, praca, wojna i chorowanie. „Na marginesie życia” to książka o mniejszej sile rażenia niż dwa poprzednie dzieła autora, ale tych, którzy cenią sobie szczerość i styl Grzesiuka do jej lektury namawiać nie trzeba. Jedno tylko nie daje mi spokoju. Autor od czasu do czasu zamieszcza w tekście pytania, które po latach, w zupełnie innym systemie politycznym, wciąż nie doczekały się odpowiedzi.
7/10
Stanisław Grzesiuk „Na marginesie życia”, wyd. Prószyński i S-ka, wrzesień 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz