Punk’n’rollowy ryś amerykański — Bobcat „Just a scratch” || recenzja

Jakiś czas temu cała Polska emocjonowała się pytonem tygrysim grasującym w okolicach Warszawy, lecz cała ta sytuacja to tylko zasłona dymna mająca odwrócić uwagę od zbliżającego się zagrożenia ze strony drapieżnej załogi Bobcat. A zaprezentowany na debiutanckiej EPce „Just a scratch” atak puszystą kocią łapą jest zaskakująco mocny i… przyjemny.



Co to w ogóle jest ten Bobcat? Warianty są trzy. Jednym z nich jest producent zabawnie wyglądających mini-koparek i ładowarek budowlanych. Drugim, sądząc po okładce bliższym prawdzie, tropem jest ryś amerykański, zwany też rysiem rudym. Taki jak w ten piosence o rudym, rudym, rudym rysiu. Bobcat w tym kontekście to niewielki, pustynny ryś — samce ważą od 7 do 14 kg, więc nie jest to jakieś spektakularnych rozmiarów zwierzę. Choć posiadacze kotów, wiedzą, że nawet wychodzone kociątko ma w sobie niezmierzone pokłady majestatu. Trzecia opcja, czyli ta, o której mówimy w przypadku niniejszej recenzji, dotyczy Bobcata, rozumianego jako kolektyw muzyków znanych z mazowieckich zespołów Headless Babies, Tiger Skull, Robotix i The Cuffs, wykonujących wspólnie utwory z pogranicza punk-rocka, punk’n’rolla i punkabilly.

Jakby nie patrzeć wszystkie powyższe opcja są ciekawe. Ciekawa jest również zawartość „Just a scratch”. Każdy z czterech znajdujących się na niej utworów pokazuje inne oblicze Bobcata. Otwierający płytę „Housewife Taste”, przywiódł mi na myśl Danziga, ale w o wiele bardziej rock’n’rollowym klimacie. Pomyślałem sobie, że ten cały Bobcat fajnie by wypadł wykonując na przykład „Last caress” Misfits. I wokalnie i muzycznie siadłoby jak trzeba. Drugi kawałek, „Not for money”, to już bardziej żwawe punk’n’rollowe klimaty, ale większe stylistyczne wolty niesie ze sobą dopiero trzecia piosenka — „I can't dance”. Nie lubię strzelać porównaniami z czapy, ale brzmi to trochę jakby Depeche Mode wybrał alternatywną drogę, pozbył się elektroniki i zaczął grać punka inspirowanego Buzzcocksami. Ciekawy kawałek — zwłaszcza na zwrotkach. A solówka i bridge też niczego sobie. Wieńczący dzieło numer „Babe please come home” to kolejna zmiana klimatu, tym razem na szybkie punkabilly ze szczyptą rock’n’rollowego sosu wypożyczonego od śp. Lemmyego.

EPka Bobcat jest jak mały przytulny domek na amerykańskiej prerii, który wybudowano na solidnym rock’n’rollowym fundamencie. Ów domek ma cztery pokoje, z których każdy urządzono w nieco innym stylu. Choć cały czas czuć, że projektant wnętrz jest ten sam, a na dodatek jest obyty w świecie.

Dobra jest ta płyta. Słychać doświadczonych muzyków, słychać mnóstwo basu, a kawałki, mimo swej różnorodności, nie wydają się dziełem przypadku :) Lubię to!

Jedyny problem jaki mam z tą kilkunastominutową EPką jest taki, że ciężko mi zawyrokować, w którą stronę pójdzie Bobcat, bo opcje są różne. A mam nadzieję, że jakiś ciąg dalszy tej historii będzie, bo jak sama nazwa płyty wskazuje na razie to tylko zadrapanie, więc prędzej czy później musi być kolejne natarcie. Warto poczekać i zobaczyć, czym w przyszłości zaatakuje Bobcat. Oby tylko nie był to luj ogłuszacz z łazarskiego rejonu.

8
Bobcat „Just a scratch”, wyd. własne, wrzesień 2018


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz