Byłem w tym roku na Orange Warsaw i Open’erze ale tak naprawdę całe wakacje czekałem na podkarpacki Czad Festiwal. Zeszłoroczna edycja mocno rozbudziła mój apetyt, a jak dowiedziałem się, że w pierwszym dniu imprezy grają moi ulubieńcy z NOFX i Pennywise, to, jak mawiają gimbusy, jarałem się na maksa. NOFX i Pennywise rzut beretem od Rzeszowa? W sumie nawet po fakcie ciężko mi uwierzyć w to, że doczekałem takich czasów. Ale, jak widać po wczoraj, chyba jestem w mniejszości.
NOFX słucham od lat. Pamiętam jak dziś, gdy w budynku dzisiejszego Meblexu w Rzeszowie mieścił się mały sklep muzyczny, w połowie lat 90’ kupiłem sobie kasetę „Punk in drublic”. Co to był za cios! Do dzisiaj jest to dla mnie jedna z najważniejszych płyt, które ukształtowały mój muzyczny światopogląd. A późniejsze albumy wcale gorsze nie były. Tak więc nie darowałbym sobie gdybym to przegapił.
Set NOFX rozpoczął się od intra w postaci kawałka „Time warp” z filmu „Rocky Horror Picture Show”. Jak ktoś nie zna, to polecam nadrobić zaległości, bo w dziedzinie ekstremalnie dziwnej i zarazem przebojowej muzyki jest to pewien ewenement. Po tym mało punkowym wstępie rozpoczął się półtoragodzinny załogancki stand-up przeplatany mało oczywistą selekcją punk-rockowych hiciorów. Aby wprowadzić słuchaczy w odpowiedni klimat zaczęli od swojego manifestu „60%” - no bo tyle programowo dają z siebie na żywo. Wystarczy rzucić okiem na filmy z koncertów NOFX z lat 90’. To był konkretny melodic-punkowy żywioł, a dzisiaj jest to już granie na totalnym luzie, bez spiny i bez silenia się na lekko żenujące rockmeńskie pozy. Przypomina to raczej koncert kumpli dla kumpli lub granie na próbie, gdzie jest miejsce i na muzykę i na luźne, przeplatane żartami poniżej pasa pogawędki. Jeżeli znasz NOFX i siedzisz w punkowych klimatach, to taką konwencję łapiesz w mig. Gorzej - i to było widać na Czad Festiwalu - jeśli obie te materie są dla Ciebie obce, bo widać było, że spora część publiki nie do końca to łapie. Mimo tego, że tłumów nie było, to pod koniec setu pod sceną zrobiło się jeszcze luźniej niż było na początku. Dziwne to czasy. Wracając do koncertu to mam mieszane uczucia. Zajebiście było ich zobaczyć na żywo i usłyszeć parę numerów, których się nie spodziewałem (NOFX z reguły nie trzyma się sztywnych setlist i w każdy koncert wplata inne elementy), ale te 60% miejscami niebezpiecznie spadało do 40%. Jak na wódkę to spoko, ale jak na koncert to trochę słabiej. Ruch sceniczny, energia i fun z grania cały czas się zgadzał, ale technicznie miejscami robił się lekki burdel. Najsprawniej, oprócz numerów reggae, które nie miały tych galopujących bębnów charakterystycznych dla NOFX, wypadł bodajże zapowiadający nową płytę numer „Six years on dope”. Widać, że ten kawałek był akurat ćwiczony :) Ale co tam, szacunek za luz, podejście, niekończące się solo na akordeonie w wykonaniu Melvina, skórzaną spódnicę Fat Mike’a i wszystkie te lata punk rocka. Ale jak w kolejnych latach będzie dalej ubywać jakości z tych 60% to może się to niebezpiecznie otrzeć o granicę, po której zabawny staje się bekowy. A tego im nie życzę.
Po NOFX na małej scenie można było usłyszeć irlandzki power folk w wykonaniu Fiddler’s Green. Większość setu spędziłem na opustoszałym miasteczku festiwalowym, gdzie niestety czuć mocno klimat podkarpackiego festyniarstwa, lecz to, co zdążyłem zobaczyć prezentowało się solidnie, choć tak konwencjonalne granie mnie nie porywa. No i te wypracowane motywy scenicznego ruchu, po łamaniu rockowych schematów zaserwowanym przez NOFX, wydawały się zabawne.
Pierwszy dzień Czad Festiwalu zwieńczył koncert klasyków skate-punka z Pennywise. Majestatyczny gitarzysta Fletcher trochę był zaskoczony kameralną publiką zgromadzoną pod sceną. Gdyby przenieść wszystkich do większego klubu, to jeszcze znalazłoby się w nim sporo miejsca. Słabo to wyglądało, ale Pennywise w Polsce zawsze był kapelą dla kumatych. Kameralność sytuacji dała się odczuć w podejściu muzyków, którzy spuścili nieco z tonu i pozwolili sobie na mały koncert życzeń. A że na scenie pojawił się Fat Mike z NOFX to panowie odegrali wspólnie cover Minor Threat, później - już bez Mike’a - poleciało Black Flag, Bad Religion i Beastie Boys, a resztę godzinnego setu uzupełniały klasyczne numery Pennywise. Doszło też do pewnej, słabej sytuacji, gdy na chcącego wskoczyć na scenę przy numerze „Fuck authority” fana rzuciło się kilku ochroniarzy. Zainterweniował zarówno Fletcher jak i wokalista Jim Lindberg, dzięki czemu ziomek, mógł poświrować z kapelą na scenie. I to jest właśnie punk-rockowe podejście. Dobrze było zobaczyć Pennywise w dobrej formie. Szkoda tylko, że festiwalowa publika nieco zlała temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz