Może i mamy 2016 rok, ale w dalszym ciągu są w Polsce miejsca, gdzie hard-rock ma się dobrze. Jednym z nich jest podkarpacki Strzyżów, gdzie od lat funkcjonuje Steel Velvet. Lubię tych gości i szanuję to, co robią. Mimo tego, że ich twórczość można porównać do grupy rekonstruktorów historycznych, której celem jest przeniesienie słuchacza w odległe lata świetności hard-rocka i melodyjnego heavy-metalu, to nie brakuje w tym gracji i świeżych pomysłów. Najlepszym na to dowodem jest płyta „Live” nagrana na żywo w studio koncertowym im. Tadeusza Nalepy w Polskim Radiu Rzeszów.
Połowa tej 14-utworowej koncertówki to numery z najnowszej płyty „Chwila”. A więc mamy do czynienia głównie z tym bardziej dojrzałym i przemyślanym obliczem chłopaków, bez tego całego rockerskiego świrowania z debiutu, którego, mimo pewnej naiwności, czasem mi nieco brakuje. Dużym niedostatkiem jest brak mojego ulubionego numeru, czyli „Show”. Czy na setliście nie ma już miejsc dla złamanych serc? ;) Skandal. Poza tym haniebnym zaniedbaniem jest naprawdę konkretnie.
Steel Velvet to ekipa mocno osłuchana i często sięgająca do twórczości klasyków gatunku. Na „Live” nie mogło więc zabraknąć paru coverów. Finalnie zaserwowano aż trzy przeróbki - „Burning for love” Bon Jovi, „Guilty of love” Whitesnake i „Breaking all the rules” Petera Framptona. Muszę przyznać, że w wykonaniu Steel Velvet nawet utożsamiany przeze mnie z upadkiem rock’n’rolla Bon Jovi brzmi jak konkretny numer z jajami. Mimo tego, że strzyżowscy muzycy hołdują głównie temu lekko cukierkowemu obliczu hard-rocka to w ich graniu nie brakuje pazura. I dobrze, bo gdyby dodać do tego bombastyczny klawisz z epoki i dopasować metrum do standardów lat 80’ to by nic dobrego z tego nie wynikło ;)
Muszę jeszcze zwrócić uwagę, na jeden motyw, który przeoczyłem recenzując „Chwilę”. W numerze „Piekielny hol” brakuje puenty. Liczę więc na to, że chłopaki pójdą śladami Kata i wysmażą jeszcze jakieś kolejne części tej osobliwej opowieści o wyprawie w zaświaty.
Steel Velvet zawsze byli klimaciarzami i takie podejście widać także w oprawie graficznej płyty. Nadruk na CD wygląda jak na płytach z lat 80’, również kolaż na okładce i zdjęcia we wkładce dobrze oddają ducha epoki. Oczywiście w ten fajny sentymentalny sposób, bez tej niepokojącej spandeksowej otoczki. No co więcej mogę dodać, kolejny raz Steel Velvet pokazał się z dobrej strony.
7,5/10
Steel Velvet „Live”, wyd. własne, styczeń 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz