Relacja: Czad Festiwal - wrażenia pokonsumpcyjne

Celowo w poprzednich postach z relacjami z poszczególnych dni festiwalu nie pisałem o kwestiach organizacyjnych i ogólnych wrażeniach z imprezy, bo to temat odrębny od koncertów i nie warto tych spraw ze sobą mieszać. Punktem stycznym jest sam line-up, który moim zdaniem był na tyle atrakcyjny, że nie zastanawiałem się długo nad kupnem biletu. NOFX, Pennywise i The Exploited rzut beretem od domu to dla mnie wystarczający argument, ale są też i tacy, którzy na te mimo wszystko niszowe kapele dla kumatych nie zapłaciliby i 10 złotych. Kwestia gustu.


Kwestia gustu to również cała otoczka wizerunkowo-marketingowa imprezy. Mi cały ten Czadowy PR trącił lekką żenadą, ale sprzedaż pamiątek z dziwnym ludkiem piratem raczej nie kulała bo sporo osób przewijało się w pamiątkowych koszulkach. Coś czuję, że za marketingiem festiwalu stoi jakiś starszy jegomość z wąsem. A imię jego Janusz.

Nie da się ukryć, że ceny biletów do konkurencyjnych nie należały. Można by je rozpatrywać raczej w kategorii zaporowych. Przeszło stówa więcej w porównaniu do poprzedniej edycji przy braku łączącego pokolenia headlinera na miarę zeszłorocznego The Offspring to słaby pomysł na budowanie frekwencji i to niestety było widać na każdym kroku. Opustoszałe miasteczko festiwalowe zapełniło się wyłącznie w niedzielę, kiedy grał Sabaton, ale tak czy siak tłumów nie było. Negatywną robotę zrobił też pewnie Capital Of Rock we Wrocławiu, który również cholernie drogi ale z Rammsteinem i Limp Bizkit w line-upie może z ceną poświrować. Na Czadzie królowały kapele znane, ale mimo wszystko, ekhem, „subkulturowe”. Jedynie Perfect, Sabaton, Royal Republic, Mela Koteluk i Myslovitz mieli szerszy target, a to trochę za mało.

Nie najlepiej prezentowało się samo miasteczko festiwalowe, które niestety nie nadąża za takimi imprezami jak Open’er, Orange Warsaw czy chociażby pobliski Cieszanów Rock Festiwal. Strefa gastro na tegorocznym Czad Festiwalu bardziej pasowałaby do jakichś dni gminy, niż do rockowego festiwalu odbywającego się w czasach hipsterskiej rewolucji kulinarnej. Mimo niewielkiego wyboru i tak było drogo. Drogo i w większości byle jak. Zapchaj ryja, wydaj 12 zeta na kiełbę w bule i spadówa. Słabo!

U wielu czarę goryczy przelała ochrona. Sam czułem się jak potencjalny zamachowiec, kiedy panowie z ochrony skrupulatnie obmacywali mnie przy bramkach. Było to miejscami zabawne, gdy ochroniarz z miną detektywa Rutkowskiego kazał zdjąć mi czapkę i zaglądał badawczo w jej wnętrze. Czasem było irytujące, gdy musiałem wyciągnąć wszystko z plecaka a ochroniarz każdą rzecz dokładnie tarmosił. I niestety było także nieprofesjonalne i po prostu chujowe, gdy ochrona brutalnie ingerowała w zabawę pod sceną. Zwracali na to uwagę goście z Pennywise, Farben Lehre czy The Exploited. Wprawdzie przegapiłem osławione wyłączenie prądu na scenie podczas koncertu szkockiej legendy punk rocka, ale coś takiego jest po prostu szczytem żenady i okazaniem braku szacunku zarówno dla muzyków jak i dla publiki, która jednak wyłuskała wcale niemały hajs żeby spędzić fajnie czas na rockowym festiwalu. Nieprzychylnie skomentował to Wattie na swoim fanpage'u.

Drodzy organizatorzy Czad Festiwalu, tak ma wyglądać koncert The Exploited. Zapraszacie ich do siebie to dajcie im robić to, z czego są znani. To jest punk rock, a nie dni ziemniaka.


Każdy popełnia błędy, więc liczę na to, że w przyszłym roku czeka nas pełna rehabilitacja. Chociaż po tegorocznej frekwencji obawiam się o kondycję finansową organizatora, a excel, ta świnia, lubi od czasu do czasu powiedzieć „koniec zabawy panowie”. Byłaby wielka szkoda, bo muzycznie było naprawdę w porządku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz