Podsumowanie 2014 roku na podkarpackiej scenie rockowej

Podkarpacka scena rockowa radzi sobie, może nie jakoś wyśmienicie, ale co najmniej przyzwoicie. Ostatnie dwa lata to czas zwiększonej aktywności wydawniczej w obozach podkarpackich ekip. Prezentowałem już na blogu Podsumowanie 2013 Roku, gdzie znalazło się 15 płyt, prezentujących nasz scenowy krajobraz. Kolejny rok minął, płytami ponownie obrodziło, ale wszystkich nie opiszę. Wybrałem dla Was 10 najważniejszych płyt, które pokazują różnorodność podkarpackiej sceny i w mojej ocenie są szczególnie istotne.


1.    KSU – Dwa narody
Kultura wymaga, aby ustępować miejsca starszym, więc zaczniemy od końca roku i nowej płyty KSU. Siczka spełnia na niej swoje fantazje o połączeniu hard-rocka z folkowym instrumentarium, ale nutka typowego dla grupy punkowego stylu nadal jest wyraźnie wyczuwalna. Ktoś powiedział, że to takie bieszczadzkie Jethro Tull z punkowym zacięciem… Mimo wszystko, KSU to ważny dla Podkarpacia zespół, chociaż „Dwa narody” z pewnością nie są ich szczytowym osiągnięciem. Recenzja płyty tutaj.

2.    Steel Velvet – Chwila
Drugi album w dorobku hard-rock’n’rollowych archeologów ze Strzyżowa. Debiut był szalony i zbuntowany. „Chwila” pokazuje dojrzalsze i bardziej romantyczne oblicze rozczochranych muzyków. Pomimo niedługiego okresu aktywności to w swoim gatunku Steel Velvet stanowią już czołówkę polskiej sceny. Recenzja płyty tutaj.

3.    Clockwork Mind – Już czas
Po różnych perypetiach w końcu ukazał się debiutancki materiał działającej od dłuższego czasu załogi ze Stalowej Woli. Na swój debiut zespół czekał jak Krystyna Pawłowicz na drugie śniadanie, więc fajnie, że w końcu udało im się go sfinalizować. Dla zwolenników etykietek, Clockwork Mind swoją muzykę określają jako free melodic rock, czyli jest melodyjnie, chwytliwie, czadowo i rockowo.

4.    Cztery Kilo Obywatela – Wychowani na trzepaku
Niby debiut, ale twarze jakby znajome. Przemyski zespół 4KO działał wcześniej pod szyldem Joke Ferajna. Nazwa się zmieniła, ale klimat muzyki pozostał taki sam. Chłopaki grają przystępny miks ska, rocka i punka. Z sentymentem do lat 80-tych i na poziomie. Muzycznie to najlepsza załoga w takim stylu w regionie. Recenzja płyty tutaj.

5.    Checked – With the sun on our backs
Debiut core’owej ekipy z rozdzierająca gardło Mariolą na froncie. Obiecująca płytka rzeszowskiego zespołu ze sporym potencjałem. Koncertowo rozwijają się ładnie, więc mam nadzieję, że w 2015 roku nie zwolnią tempa. Konkurencja już pewnie czuje oddech Checked na swoich plecach. Recenzja płyty tutaj.
 
6.    Spiral – Cloud kingdoms
Założenia, żeby zagrać tak jak Manowar tyle, że progresywnie nie udało się do końca spełnić, ale na polskiej scenie marka Spiral okopuje się na zasłużonej, wysokiej pozycji. Zespół powrócił do koncertowania i przemierzył już Polskę od Śląska aż po Pomorze. Obecnie muzycy siedzą w studio i przygotowują się do jakiegoś tajemniczego projektu. Czy będzie to „Tribute to Manowar” albo przeróbka Sabatonu? Zobaczymy. A tak na serio, to szacunek za „Cloud kingdoms”. Recenzja płyty tutaj.
 
7.    Diaboł Boruta – Leśny duch
Debiutancki krążek rzeszowskich reprezentantów folk-metalowej sceny. Donatan ze swoją słowiańszczyzną lepiej niech się schowa, bo z Pawłem Rudobrodym lepiej nie zadzierać. Zwłaszcza jeżeli pojawi się na scenie ze swoimi groźnymi szponami i kozą Melą ;) Lubię tych gości, lubię ich granie i cieszy mnie to, że w 2015 roku pojawi się ich druga płytka, nad którą prace powoli dobiegają końca.

8.    SNAFU – I’ve turned the page
Pożegnalny debiut melodic-core’owej załogi z Kolbuszowej. Szkoda, że takie kapele zawieszają działalność, bo SNAFU grało zacnie. Jak ktoś to ładnie ujął, gdyby zespół nie był z Podkarpacia to jego losy mogłyby potoczyć się inaczej. Czytaj – lepiej. Może jeszcze kiedyś powrócą?

9.    The Freeborn Brothers – Gypsy Hobo Trash Grass
Druga płyta naszego podkarpackiego towaru eksportowego. Zespół ze swoim minimalistycznym brudnym, rdzennie amerykańskim brzmieniem zjeździł już kawał Europy, a niebawem rzeszowski duet poleci nieść dobrą nowinę do… Brazylii.  Druga płyta Nikodema i Mateusza to miks bluesa, rockabilly i country podanego z masą dzikiej energii. Niewiele jest takich grup w Polsce. Oj niewiele.

10.    What Friendship Means – The basics
Debiut rzeszowskich hard-core’owców. Zawsze było mało tego typu grania w okolicy i WFM skutecznie tę lukę wypełnia. Ostatnio panowie trochę się opierdzielają, ale myślę, że jeszcze coś na scenie zamieszają. Recenzja płyty tutaj.

Poza tymi dziesięcioma płytami warto przypomnieć o podkarpackim akcencie na składance “Za krótko za szybko”, gdzie swoje 20 sekundowe muzyczne petardy zamieściło 112 zespołów. Pojawiły się na niej lokalne bandy SNAFU, The Sabała Bacała, What Friendship Means i Marsz Na Waszyngton. „Za krótko za szybko” to mój faworyt w kategorii składanka roku 2014. Recenzja płyty tutaj.

Coś się u nas dzieje, ale niestety sporo ludzi z różnych zakątków Polski z Podkarpacia kojarzy najwyżej KSU i Pectusa… Najwyższy czas nadrobić te haniebne braki!

Recenzja: Steel Velvet „Chwila” – udany powrót hard-rockowych archeologów

Jak byłem dzieciakiem to bardzo lubiłem Aerosmith. Miałem „Big ones” na kasecie i katowałem ten album niemiłosiernie. Później gusta mi się zmieniły, ale sentyment do takiego grania pozostał. Mam wrażenie, że strzyżowska załoga Steel Velvet ma tak samo. Tyle, że oni przekuli swoje młodzieńcze fascynacje na czyny i od dobrych paru lat reanimują hard & heavy rockową scenę w Polsce.


Chwila” to drugi album w dorobku hard-rock’n’rollowych archeologów z podkarpackiego Strzyżowa. Debiutancki „Luz” był szalony, młodzieńczo zbuntowany i pełen zapału (recenzja płyty tutaj). „Chwila” pokazuje dojrzalsze i bardziej romantyczne oblicze rozczochranych muzyków, ale muzycznie jest to kontynuacja drogi obranej na poprzednim krążku.

Wiem, że chłopaki ze Steel Velvet lubią motocykle, dziewczyny i wysokoprocentowe trunki, ale, że są aż takimi romantykami to nie wiedziałem. Na debiucie ekipa zgrywała twardzieli na motorach, którzy jeżdżą ze zlotu na zlot i mają wszystko gdzieś (jak to prawdziwy rocker ma w zwyczaju). Teraz panowie podrośli, wpadli w sidła uczyć i zamiast raczyć się whiskey wolą nałapać sobie łez w dłonie. Ale tak na serio to trzeba pochwalić progres w tekstach, które stały się bardziej, że tak powiem, poetyckie, zgrabniejsze i dotykają poważniejszych zagadnień niż motoru ryk.

Klimat muzyki się nie zmienił. Dalej jest to głęboki ukłon w stronę klasyków hard & heavy. Steel Velvet pomimo zgranej na tysiąc sposobów formuły potrafi zapodać coś świeżego, choć nie da się uciec od pewnych inspiracje i zapożyczeń. Weźmy choćby „Piekielny hol”. Skąd ja go znam? Przypomina mi „Diabelski domKata (podobieństwo zauważyła nawet moja żona, stwierdzając, że to takie jak Kat, tylko mniej okropne ;) ). Natomiast utwór „Chwila” rozpoczyna się od zagrywki przywodzącej na myśl „RevelationsIron Maiden, a w dalszej części numeru mamy motyw z „RenegadeHammerFall. Czy to zarzut? Jasne, że nie. Takie mrugnięcia okiem są jak najbardziej na miejscu.

W odróżnieniu od debiutu na „Chwili” znajdziemy więcej kombinacji aranżacyjnych. Utwory są rozbudowane i dość długie, ze średnią zbliżoną do pięciu minut. Mimo pozornych dłużyzn dzieje się tu tyle, że nie ma miejsca na nudę i zbytnie smęcenie. Nawet balladowy „Anioł” trzyma w napięciu do samego końca. Dodatkowym urozmaiceniem dla mocno gitarowego składu są instrumenty klawiszowe, które ładnie dopełniły wspomnianą balladę, i klasyczne chórki, która brzmią jakby przeniesiono je na płytę prosto z lat 80-tych. No i jak zwykle plus za świetne, klimatyczne solówki i stylową oprawę graficzną płyty. Klasa, jak mawia znajomy emeryt.

Debiut Steel Velvet zawładnął moim odtwarzaczem na długo. Do teraz wspominam go z uśmiechem na twarzy. „Chwila” także będzie gościła w nim przez dłuższą chwilę. Bo wiecie, wystarczy jedna „Chwila”, by serce moje skraść :D

Steel Velvet „Chwila”, wyd. własne, listopad 2014

Pięć pomysłów na alternatywną świąteczną playlistę

Świąteczne piosenki to nie tylko „Jest taki dzień”, „Last Christmas” i Gayview Mahat. Jeżeli nie jesteś przekonany do tego słodkiego oblicza świąt to mam dla Ciebie parę świątecznych propozycji, które przez lata przewijały się przez mój odtwarzacz.


Jak zachować klimat świąt i przy okazji konkretnie przyłoić? Prób podejmowano wiele, ale od 2008 roku moim świątecznym faworytem jest kompilacja „We wish you a metal xmas and a headbanging new year”, gdzie z tradycją amerykańskiego kolędowania mierzą się Alice Cooper, Ronnie James Dio, Lemmy czy Dave Grohl. Mimo metalowego charakteru proporcje między tnącymi solówkami, ostrymi riffami i świątecznym klimatem zostały zachowane. Świątecznie polecam.


Jak byłem dzieciakiem, to w ten świąteczny czas odgrzewałem klasykę kolędowego punko-polo w wykonaniu osławionego Para Wino. Nie jest to mistrzostwo świata, ale święta to sentymentalny okres roku, więc może warto coś takiego sobie odświeżyć.


Melodyjne punk rockowe klimaty w świątecznej otoczce lepiej niż Parze udało się sprzedać dziadkom z Bad Religion, którzy w 2013 roku wypuścili mini-album „Christmas songs”. Zespół postawił na mniej oklepane standardy, przez co album nie ma takiej siły rażenia jak wymienione wyżej pozycje, ale takie urozmaicenie w wigilijnej playliście z pewnością się przyda.



Przy okazji Bad Religion warto wspomnieć album niemieckiego Die Toten Hosen – „Wir warten auf's Christkind...” z 1998 roku. Trochę po angielsku, trochę po niemiecku. A wiadomo, śpiewanie po niemiecku zawsze jest przyjemne. Przynajmniej dla mnie.


Na koniec zespół, który darzę szczególnym sentymentem – Nerf Herder z Santa Barbara i ich świąteczna epka „High Voltage Christmas Rock”. Nie znajdziecie na niej kolęd czy świątecznych przebojów a parę typowych dla grupy nerd-rockowych piosenek zainspirowanych tym magicznym czasem.



Miłego odsłuchu i wesołych świąt!

Recenzja: Pull The Wire „W Polsce jest ogień” – przyszła kryska na Matyska

Punk-rockowy band Pull The Wire z Żyrardowa gra niecałe pięć lat, ale może już się pochwalić koncertami w wielu zakątkach Polski i debiutanckim materiałem „W Polsce jest ogień”. Debiut jak to debiut, ma mocne i słabe strony. Na szczęście w przypadku Pull The Wire plusów jest więcej.


Przede wszystkim, muszę pochwalić grę gitarzystów. Chłopaki mają pomysł na to jak sprzedać proste riffy i melodie w ciekawy sposób. Zagrywki często wykraczają poza punkowe schematy ocierając się o rockowe czy lekko metalowe klimaty, co fajnie dopełnia melodyjny, punkowy klimat serwowany przez Pull The Wire. Przypomina to nieco ostatnie płyty The Billa, gdzie stara szkoła polskiego, czadowego i melodyjnego punka podpiera się amerykańskim melodic-punkiem. Pull The Wire penetruje też inne muzyczne wymiary, ale przez 42 minuty ich debiutu przewija się głównie taki lekko The Billowy styl – w dobrym tego słowa znaczeniu. Standardowy rockowy skład uzupełnia charakterystyczny wokal, nieco zbyt wyciągnięty w miksie, ale w połączeniu z chórkami dobrze wpasowuje się w melo-punkową konwencję. Muzycznie chłopaki dają radę, grają przystępnie i potrafią zaciekawić.

Przejdźmy więc do tych słabszych stron grupy. Posłużę się cytatem z refrenu kawałka otwierającego płytę: „To miejsce mnie przeraża, jestem tu obcy, zrywam kartki kalendarza, chcę wrócić tych wspomnień tysiące, zwykły dzień, brudne pieniądze”. Nooo dobra. Nie jestem zwolennikiem tekstowych kwiatów typu „noce płakały deszczem” czy „przyszła kryska na Matyska, życie wściekle pas zaciska”, a niestety takie zbitki pojawiają się tu zdecydowanie zbyt często. Na razie zrzucam to karb młodego wieku muzyków, ale optymistycznym akcentem jest to, że chłopaki podobnie jak w muzyce podchodzą do tekstów niestandardowo. Są tu również fajne motywy, ale je pozostawiam już do samodzielnego odkrycia.

Ogółem debiut chłopaków wypada pozytywnie. Nie wiem, gdzie dokładnie celuje Pull The Wire, ale zespół ma prawo się podobać. Zwłaszcza tym młodszym adeptom punk rocka. Chociaż jako ciekawostkę dodam, że kapelę jeszcze na rok przed debiutem polecał mi zaawansowany wiekowo załogant z Bydgoszczy z adnotacją, że na żywo wypadają bardzo dobrze. Nie wiem, nie potwierdzam, ale myślę, że jeśli zespół nie zwolni tempa to będzie okazja zobaczyć go w okolicach Podkarpacia.

Pull The Wire „W Polsce jest ogień”, wyd. własne, wrzesień 2014

Recenzja: Zuch Kazik „Zakażone piosenki” – luźne oblicze socjalizmu

Jeżeli mnie pamięć nie myli i dobrze szacuję, to „Zakażone piosenki” są siedemset szesnastą płytą, na której wokalnie udziela się obywatel Kazimierz Staszewski. Chyba tak, ale nie dam sobie za to uciąć ręki. Jednak, co ciekawe projekt Zuch Kazik nie powstał z inicjatywy rzeczonego wokalisty. Zespół pierwotnie działał pod nazwą Zuch Kozioł już w zamierzchłych latach 1984/85, a rolę frontmana pełnił nie kto inny jak znany z Elektrycznych Gitar Kuba Sienkiewicz. Kubę wspierał Piotr Łojek, również z Elektrycznych Gitar, oraz Mirosław Jędras występujący pod pseudonimem scenicznym Zacier. Jak widać, skład konkretny.


Zuch Kozioł wykonywał czadowe wersje piosenek „soczyście wychwalających socjalizm, które najlepiej obnażają przewrotność i tragedie minionej epoki”. We współczesnej inkarnacji projektu Kozłowy ideologiczno-muzyczny zamysł pozostał. Zmienił się wokal, a do składu dokoptowano syna Zaciera Michała – i Andrzeja Izdebskiego, który współpracował z masą kapel (wśród których nie znajdziemy wprawdzie Elektrycznych Gitar, ale Zaciera i Kazika owszem).

Zakażone piosenki” składają się z 18 mniej lub bardziej znanych kawałków z socjalizmem w tle. Od pozycji kultowych jak zagrana na rockowo „Międzynarodówka”, PRL’owskich przebojów jak „Czerwony autobus”, „Budujemy nowy dom” czy „Hej młody junaku”, przez utwory zagraniczne („Lili Marleen”, „Swiaszczennaja wajna”), aż po hymny komunistycznych formacji („Hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej”, „Hymn Służby Polsce”). Miks zaprawdę szeroki, choć tematycznie ściśle ze sobą powiązany. Jak to wypada we współczesnej formule rockowego, melodyjnego grania? Hm, muzycznie jest sympatycznie, ale wrażenie z odsłuchu jest osobliwe. Z samej warstwy muzycznej duch ironii zbyt mocno nie bije. Inaczej jest pewnie na żywo, ale nie miałem jeszcze okazji zobaczyć Zucha w akcji.

Biorąc pod uwagę lata scenicznych doświadczeń Zuch Kazik gra wyjątkowo prosto. Jedynie Zacier popisuje się swoją charakterystyczną wirtuozerią na klawiszu, nonszalancją przy liniach wokali (bo nie tylko kazikowym wokalem Zuch stoi, w trzech utworach za mikrofonem stoi Jędras senior) lub brawurową grą na akordeonie. Gitary grają jak należy, bas i perkusja też. Kazik też śpiewa jak trzeba. Nie ma tu zbyt wielu kombinacji – oprócz totalnie odbiegającego od reszty płyty nieco yassowego „W serca mego zatrzymam cię porcie”. Zuch Kazik nie tworzy utworów na nowo, bazuje na oryginalnej muzyce i jedyne zmiany dotyczą aranżacji na rockowy skład i nieco podkręconego metrum.

No i jak tu potraktować taki album? Na pewno dla muzyków jest to fajna pamiątka projektu z czasów młodości. Od strony słuchacza też jest przyjemnie. Prosto, na luzie i sympatycznie. Mimo politycznego skażenia.

Zuch Kazik „Zakażone piosenki”, SP Records, listopad 2014

Relacja: Budka Suflera w Rzeszowie – pierwszy i ostatni raz

Co ja robię ze swoim życiem? – pomyślałem trzymając w rękach bilet na pożegnalny koncert Budki Suflera w rzeszowskiej Hali na Podpromiu. Jak byłem dzieciakiem, starszy brat wałkował na swoim Grundigu Jolkę, co miała pamiętać, jednak w późniejszych latach mój kontakt z lubelskimi dinozaurami drastycznie się zmniejszył. Ostatnio myślałem o nich dłużej w kontekście żenującej historii z playbackiem na sylwestrowym koncercie w Rzeszowie w 2011 roku. No ale co zrobić. Jak się ma bilety, a Budka Suflera gra pożegnalną trasę to trzeba iść i pierwszy, a zarazem ostatni raz, zobaczyć wiekowych muzyków na żywo. Szczerze, nie ciągnęło mnie tam, ale w sumie taka okazja już się nie powtórzy, więc zabrałem żonę i wyruszyliśmy na spotkanie przeznaczenia.


Dziadki, jak to dziadki, chodzą spać wcześnie. Dlatego koncert zaczął się lekko po 19 tej a skończył około 21. Hala na Podpromiu wypełniona ludźmi dość szczelnie, co w głównej mierze jest pewnie zasługą solidnego wsparcia sponsorskiego imprezy. Średnia wieku mocno wyśrubowana. Na scenę wkracza Budka. Będzie tango czy progresywny rock? Oto jest pytanie.

Spodziewałem się, że koncert będzie miał jakąś szczególną oprawę, jednak zespół postawił na rockową surowość. Żadnych kobiecych chórków, żadnych wodotrysków, banerów czy laserów. Po prostu paru starszych gości na scenie i ich sprzęt. Bez zbędnego gadania, ani mizdrzenia się między kawałkami – muzyka na pierwszym planie. Zaczęli przystępnie, od „Snu o dolinie” i „Twojego radia”. Zawsze podchodziłem do Budki ze sporym dystansem i dużą dozą ironii, ale Cugowski ma na żywo kawał głosu – słychać to zwłaszcza w starszych numerach. To jak wykonał „Pieśń niepokorną” tego wieczoru zapamiętam na długo. No i z daleka, jak się przymruży oczy, to wygląda całkiem jak Muniek Staszczyk. Tak dobrze zachowanego głosu nie ma już jednak Felicjan Andrzejczak, który wystąpił gościnnie z zespołem. Śpiewając „Za ostatni grosz”, „Nie wierz nigdy kobiecie” i „Noc komety” się rozkręcał, za to z „Jolką” poradził sobie idealnie. Gościnnie z Budką wystąpił też Mietek Jurecki, dzięki czemu rzeszowianie mogli zobaczyć zespół w mocnym składzie. No i przynajmniej jednego wizualnego rock’n’rollowca na scenie ;) Znane, radiowe kawałki zdominowały setlistę. „Takie tango” i „Bal wszystkich świętych” z jakiegoś durnego powodu można było usłyszeć dwa razy. Z czterdziestoletniej kariery powtarzać najgorszy paździerz? Nie rozumiem. Mnie najbardziej chwytały kawałki z klasycznego okresu zespołu. Zwłaszcza wieńczący podstawowy set „Jest taki samotny dom” – na takie rockowe, majestatyczne niczym Cugowski oblicze Budki Suflera czekałem. Po tym kawałku przemówił Krzysztof, rzucając wymowne „Żegnajcie”. Co tu dużo gadać. Sam gram i wiem, że coś takiego znaczy więcej niż tysiąc słów. Żałowałbym gdybym nie poszedł. Pożegnali się w dobrym stylu.

PS: Pod względem akustycznym Hala też dała radę.

Recenzja: Czesław Śpiewa „Księga emigrantów. Tom I” – lubię Cię Czesław

Co to się porobiło. Czesław Mozil zaczął budzić niezdrowe kontrowersje. Okazało się, że Czesław nienawidzi Polski. Czesław podpadł też Solidarności. Na dokładkę zrobił się antypolski. Serio? Ten Czesław, któremu żabka tonęła w betonie? Ten od piosenki o zdezelowanym telefonie? Dziwią się ludzie i w głowę zachodzą. Przecież Czesław Mozil powinien grać ładne, nieco bajkowe pioseneczki, śmieszyć akcentem i jurorować w telewizorze ku uciesze gawiedzi. On miał jednak inny plan. Plan zacny i nawiązujący do jego undergroundowych korzeni. Mozil rozliczając się z polską emigracją wpuścił do swojej twórczości ducha przewrotnej publicystyki i nagrał płytę zdecydowanie lepszą od swoich ostatnich muzycznych dokonań.


Księga emigrantów. Tom I”. Tytuł mówi sam za siebie. Czesław w 13 muzycznych odsłonach prezentuje losy emigranta a rolę drugoplanową gra tutaj Polska. Mozil wiadomo, urodził się w Polsce, jednak po latach spędzonych na emigracji po swoim powrocie do kraju traktowany jest jako swój, ale… nie aż tak do końca. Taki status jest idealny do spojrzenia na Polskę z odpowiednim dystansem. W tekstach swoje palce maczał poeta Michał Zabłocki więc trudno jednoznacznie ocenić na ile jest to także Mozilowy światopogląd ale przekaz bijący z „Księgi emigrantów” jest mocny i mało optymistyczny. Wizja zakładająca, że wszyscy Polacy wyjadą z kraju i będą robić za białych Murzynów jest przerysowana, ale ładnie odsłania przywary polskiej emigracji. Wydaje się, że Michał Zabłocki zebrał niemal wszystkie ponure stereotypy dotyczące emigrantów i poskładał je do kupy w zgrabne liryki.

Płyta zaczyna się skromnie i gorzko – „Milion na rok” zapowiada masowy exodus Polaków za granicę. Po nim następuje okryty złą sławą numer „Nienawidzę cię Polsko!”, który zarówno muzycznie jak i tytułowo nawiązuje do pewnego utworu Marii Peszek. Nie wiem skąd ten cały zamęt odnośnie tej piosenki, wszak nienawiść i miłość to uczucia tak bliskie, że miejscami równoznaczne. Taki właśnie jest ten numer – z pewnością nie ma tu tej banalnej jednoznaczności odczytywanej przez szukające sensacji media. Polska wzbudza ambiwalentne emocje a kawałek jest po prostu dobry. Ba, jeden z najlepszych na płycie. Pierwsza połowa płyty prezentuje się konkretnie. „Z dala od Polaków”, „Do kościoła”, „Poszukaj męża” i „Dom na budowie” stanowią najmocniejsze punkty programu. Później poziom nie jest już tak równy. Jest tu parę słabszych momentów jak ostry, ale zbyt infantylny „Biały Murzyn”, irytujący „Polski satelita” czy bajeczne „Łabędzie”.

Mimo tego, że muzyka nie jest grobowa to teksty są ponure. Zwłaszcza „Tango magister” i następujący po nim utwór „Tato wyjedź” wprawiają w przygnębiający nastrój. Nie jest dobrze, zdaje się śpiewać Czesław. Dobrze za to prezentuje się odświeżony styl muzyki Mozila. Muzycznie jest prościej, konkretniej i bardziej nowocześnie niż wcześniej. Oszczędne aranże, bez zbytniej teatralności i rozbuchania, jakie Czesław pokazał na swoich poprzednich albumach wyszły na dobre. Daleko padła „Księga emigrantów” od „Czesław śpiewa Miłosza”. Mozil nie pozbył się jednak swoich cech charakterystycznych. Dalej mamy tu emocjonalną i przerysowaną interpretację, bogate instrumentarium i osobliwe połączenie prostych melodii z muzycznym kunsztem i zaskakującą aranżacją. Mi się podoba. Lubię Cię Czesław. Za tę płytę i za całokształt. Jest dobrze – polecam!

Czesław Śpiewa „Księga emigrantów. Tom 1”, wyd. Mystic, październik 2014

Recenzja: Bracia Figo Fagot „Discochłosta” – smętny powrót wojowników wódy

Są żarty, które śmieszą nawet na trzeźwo. Te Bracia Figo Fagot ujawnili na swoim debiucie. Są żarty, które śmieszą po drugiej bani. Te poznaliśmy na „Eleganckich chłopakach”. Są też żarty, które nawet po trzecim kielichu wydają się równie suche, co język w niedzielny poranek. No i ten poziom dowcipu penetruje „Discochłosta” – trzeci album w dorobku alko-polowych rewolucjonistów.


Czy można stworzyć kolejne 12 utworów w konwencji disco-polowego pastiszu, które będą chwytały równie mocno jak za pierwszym razem? Pewnie można, ale Braciom idzie to coraz trudniej. Efekt zaskoczenia, który można było odczuć przy debiucie już nie działa. Wersy o zabieraniu świnek do kabiny wyeksploatowano już we wszystkich możliwych konfiguracjach. Damy z burdeli straciły już swój urok, a melodie oparte na ubogim podkładzie kibordu to zbyt mało. Trzeba coś zmienić. Ale co? Urozmaiceniem „Discochłosty” są nowe gatunki muzyczne, po które sięgają Bracia. Mamy tu italo-disco („Bella Putanesca”), pseudo reggae („Zalegizybać Marihuanen”), przesterowane gitary („Jak już coś jebać to tylko wódę”) i mocną klubową nutę („Jebać studia”). Wirtuozi disco kombinują też przy wokalach. Fagot melorecytuje jak zawsze, ale Figo co kawałek stara się śpiewać inaczej. W momentach, gdy zbliża się do barwy Zenona Martyniuka z Akcentu robi się niebezpiecznie, ale jest różnorodnie. Czuć, że zespół szuka nowych pomysłów, ale brakuje to takich prostackich, bezpretensjonalnych hiciorów, jakich było sporo na debiucie. Nawet te singlowe kawałki są jakieś takie średniawe, chociaż to i tak jedne z lepszych kawałków na płycie. Może jeszcze „Bella Putanesca” i „Nigdy nie wierz mu…” zostają w głowie na dłużej. Ewidentnie czegoś tu brakuje.

Nie wiem, co będzie dalej z Braćmi Figo Fagot. "Discochłosta" udowadnia, że twórczość muzyczno-komediowa to czasami orka po ugorze. Panowie zbyt mocno wyeksploatowali już temat wódy, świnek, płatnej miłości, cyganów i dyskotekowych romansów. Może czas zrobić sobie chwilę przerwy i poszukać nowych inspiracji? Kolejna podobna płyta nie ma za wiele sensu. A może warto by było wydać teraz te 70 złotych na wróżbę u cyganki?

Recenzja: Bracia Figo Fagot „Discochłosta”, SP Records, październik 2014

Recenzja: Lej Mi Pół „Fabryka męskości” – nowy wymiar wyrafinowanego dowcipu

Mam problem z tym zespołem. Może dlatego, że nie załapałem się na odsiadkę w gimnazjum? Lej Mi Pół są niczym ekskluzywny nocny klub – żeby czerpać z bogatego zasobu jego dobrodziejstw trzeba przejść selekcję. Już sama okładka oraz widniejące na niej ostrzeżenie („Zawiera chujowe rymy i dźwięki”) dobitnie mówi, że coś jest na rzeczy.


Recenzja: Dezerter „Większy zjada mniejszego” – analogowa klasyka a’la Dezerter

Czterdziestoletnia młodzież znowu atakuje ;) Jednak nikt tu nie próbuje straszyć gwiazdorstwem czy wciskać ludziom wyssany z palca kit. Zbuntowana młodzież z grupy Dezerter po czterech latach od „Prawa do bycia idiotą” wraca z nową porcją piosenek o problemach, które wszyscy dobrze znamy.


Nowy album Dezertera zapowiadano, jako powrót do korzeni, czego dowodem miało być nagranie materiału w pełni analogowy sposób. Wyostrzyło to mój apetyt. Ostatni (i bardzo dobry) krążek „Prawo do bycie idiotą” był dość konwencjonalny muzycznie i łatwiejszy do osadzenia we współczesnej punkowej estetyce. „Większy zjada mniejszego” od samego początku pokazuje inne oblicze zespołu. Nowej płycie zdecydowanie bliżej do albumów grupy z lat 90-tych. „Większy zjada mniejszego” przypomina mi stare polskie punkowe płyty, na których zespoły nie były tak łatwe do zaszufladkowania. Czułeś, że to punk, a nie brzmiało to jak kopia GBH czy The Exploited. Nie było słychać tych wszechogarniających inspiracji i nie miałeś wrażenia, że słyszałeś to wcześniej setki razy w tysiącu różnych kombinacji. Nowy Dezerter to przede wszystkim charakterystyczna surowa gitara i ciągła próba ucieczki od klasycznych riffów i punk rockowych standardów. Czuć, że Dezerter złapał dobrą wenę i pod względem komponowania numerów ma jeszcze sporo do powiedzenia.

Sporo do powiedzenia Dezerterzy mają również w warstwie tekstowej. Gdybym miał wyłowić jakieś myśli przewodnie, to byłaby to krytyka współczesnego, nowoczesnego stylu życia. Mediatyzacja, nowe środki komunikacji, monitoring czy inne zdobycze technologii stanowią zagrożenie wolności osobistej jednostki („Paradoks”, „Hodowla głupków”). Dezerter nie sieje propagandy sukcesu. Nie radzisz sobie to sprzedadzą twoje długi i skończysz na bruku. Liczenie na poprawę swojej sytuacji życiowej poprzez lokowanie swoich nadziei w różnych opcjach politycznych jest złudne, wszakże jedyną rządzącą koalicją jest rząd i opozycja. Wniosek jest jeden, „jesteśmy tutaj sami po niewłaściwej stronie” i możemy liczyć tylko na siebie („Nie pytaj”).

Płytę nagrano w technice analogowej, bez komputerów, cyfrowych efektów i tych wszystkich elektronicznych pierdół, które ułatwiają życie muzykom i sprawiają, że prawie każdy może nagrać ładnie brzmiący materiał. Taki tryb nagrywania wymaga od muzyków cięższej pracy – nie tak łatwo poprawić różnego typu drobne potknięcia. Czasem słychać u Dezertera jakieś brudy, które doprawiają kompozycję muzycznych smaków o koncertową żywiołowość. „Większy zjada mniejszego” brzmi surowo, drapieżnie i prawdziwie, a to miła odmiana w czasach sterylnego brzmienia i instrumentalnej defensywy. Dezerter nagrał kolejny dobry, szczery i dojrzały album – warto posłuchać.

Dezerter, „Większy zjada mniejszego”, Mystic, Październik 2014

Recenzja: Marszałek Pizdudski One Man Band – blues, drugs & kantry-pank

Jebać ich, idę na swoje” – odważnie deklaruje Marszałek Pizdudski w manifeście „I go solo”. No bo ile można bujać się z gitarzystami, trębaczami, basistami i perkusistami jak można pograć sobie samemu? No i nie trzeba dzielić się kasą po koncercie. Swoją drogą, ciekawe czy jednoosobowe zespoły dostają więcej niż dwa tradycyjne karneciki na browar na głowę.


Marszałek Pizdudski doświadczenie w muzyczno-koncertowej materii ma spore. Hołdował już klasycznemu brzmieniu w Vespie, Pomorzanach oraz w Marszałku i Koniach. Swoje solowe kawałki publikował w sieci już w 2012 roku, ale tak naprawdę pierwszą styczność z twórczością Pizdudskiego miałem dopiero przy jego płytowym debiucie. No i mnie Marszałek zaskoczył. Po one man bandzie spodziewałem się ciężkostrawnej kaszanki a tu taka fajna płyta. O ile nie przeszkadzają Ci wulgaryzmy, ciężki dowcip i bezkompromisowy przekaz. 

Marszałek Pizdudski nie bawi się w subtelności i niedopowiedzenia. Pizdudski stawia na prostotę bez zbędnego owijania w bawełnę. W swoich tekstach krytykuje łasy na kasę polski rynek muzyczny („Nie wierzę, że Czesław by sam z siebie, Miłosza zaśpiewał, przecież Miłosz go jebie, tak jak Malejonka powstanie, ale wiecie, taka robota, jest pieniądz, jest granie”), dziennikarzy, którzy „pałują się jakimiś zjebanymi zespołami” (zamiast Pizdudskim), czerpie z miejskich legend (trupi jad na ustach Haliny K.), ubolewa nad rozpiciem Polaków („Gdzie nie pójdę tam nakurwiają wódę, gdzie się nie pojawię tam chleją na umór”), w kwiecisty sposób opowiada o narkotykach z czasów swojej młodości (z refrenem „możesz pytać czy jeździć chuj wie gdzie, dziś nie kupisz tego już”) czy wierze („Jaka twa rada, klecho?”).  Pizdudski w swej dosadnej prostocie potrafi w pomysłowy sposób opowiedzieć ciekawą historię. No i niekiedy nawet zabawną.

Jak na jednoosobowy projekt przystało warstwa muzyczna do skomplikowanych nie należy. Pizdudski sam siebie określa jako blus-kantry-pank i jest to trafne sformułowanie. Marszałek serwuje na gitarze klasyczne bluesowe zagrywki, a jedynym urozmaiceniem są minimalistyczny podkład perkusyjny (stopa, hi-hat i niekiedy werbel) i gościnny udział Zbigniewa Szmatłocha, który dorzucił w trzech kawałkach parę zgrabnych slide’ów na gitarze. Może i Marszałek Pizdudski One Man Band nie jest mega wyrafinowany, ale w tej jego prostocie tkwi siła. Płytę polecam, jako lekarstwo na wszechogarniający grzeczny, bezpieczny i poprawny politycznie przekaz.

Marszałek Pizdudski One Man Band, Karrot Kommando, Wrzesień 2014

Recenzja: The Analogs „Bezpieczny port” – punk rockowy Andrzej Gołota

The Analogs są jak Andrzej Gołota. Nie spodziewasz się po nich finezji, polotu, nowych sztuczek i nie wiadomo jakiej kondycji, a mimo tego śledzę ich poczynania z zainteresowaniem i dużą dozą sympatii. Nie ważne, że nie wzbudzają już takich emocji jak w latach dziewięćdziesiątych a widowiskowych nokautów raczej nie będzie. Andrzej Gołota najlepsze ma już za sobą, za to The Analogs od lat utrzymują się w czołówce polskiego punk rocka. Mimo, że energia już nie ta, co kiedyś, skład zmienia się niczym pajęcza wylinka a obecną ekipę, parafrazując tekst Dezertera, można podsumować stwierdzeniem czterdziestoletnia oi młodzież.


Analogsi nie spoczywają na laurach. Ostatnie dwa lata to okres wzmożonego działania, bo płytoteka zespołu wzbogaciła się aż o cztery albumy. Luty 2012 roku przyniósł „Ballady czasu upadku” – pierwszy album z premierowym materiałem wydany pod banderą Lou Rocked Boys. „Ballady” chwaliłem za profesjonalizm, produkcję i realizację nagrań oraz odświeżające styl grupy muzyczne innowacje z wnioskiem, że zmiany wyszły chłopakom na dobre. We wrześniu 2013 roku zespół zrobił się sentymentalny i odświeżył debiutancki krążek na płycie „Pełnoletnia oi młodzież”.  A trzy miesiące później powiązany z grupą Oldschool Records wydał „Na serca mego dnie” z niepublikowanymi dotąd kawałkami z różnych sesji nagraniowych.

The Analogs nie poszedł jednak w ślady Kata, który nadal odświeża starocie i w październiku wypuścił kolejny premierowy album pod metaforyczno-marynistycznym tytułem „Bezpieczny port”. Jak zapowiedział Piguła w wywiadzie promującym nową płytę: „tak jak nie szukamy, jako zespół nowych przestrzeni muzycznych, tak samo pisząc teksty do piosenek nie szukam nowych tematów”. Określenie „Bezpiecznego portu”, jako kolejna taka sama płyta The Analogs byłoby zbyt dużym uproszczeniem, bo mamy tutaj parę zaskakujących motywów. Pewna innowacyjność w stylu grupy pojawiała się już na „Balladach”, gdzie gitarowe zagrywki ocierały się o amerykańską szkołę gry nowoczesnego melodyjnego punk rocka, a subtelny klawisz gdzieniegdzie fajnie doprawiał kompozycje. „Bezpieczny port” z jednej strony kontynuuje doprawianie stylistyki grupy, a z drugiej przekracza w niektórych numerach granice, gdzie przyprawa nieprzyjemnie psuje smak. Weźmy choćby promujący płytę numer „Daleko od domu” – jeden z najlepszych utworów na płycie. W miejscu, gdzie w refrenie wchodzi cyrkowy klawisz zaaranżowany z finezją godną ścieżek dźwiękowych gier na Amidze zaczyna robić się groteskowo. Może celem było oddanie klimatu portowej speluny z początku XX wieku? Nie brzmi to dobrze. Sam już nie wiem czy to ma być jakiś przejaw wyrafinowanego poczucia humoru zespołu czy to na serio miał być klimatyczny dodatek. Podobnie harmonijka w „Heroina blues”, która z uporem maniaka odgrywa w kółko te same trzy dźwięki. Panowie, punk jest z reguły prosty, ale można coś mocniej pokombinować z aranżami. Tak samo jak conga w „Zabawa dawno się skończyła”, co jest akurat dość zabawne, ale odrobina technicznego podejścia do akcentowania byłaby mile widziana. Na szczęście są to jedynie pewne odchyły od normy, bo we wspomnianej „Zabawie”, gdzie Analogs penetruje stylistykę prostego ska, klawisz gra jak należy. Kończąc część krytyki, jeszcze uwaga do gitarzysty solowego. Na „Balladach” szału pod tym względem nie było, ale „Bezpieczny port” jest niestety gorszy. Słychać, że gitarzysta chce dodać sporo od siebie, ale czasami ponosi go fantazja. W „Śladzie” aż chciałoby się wydrzeć mu kabel z gitary, gdy na mocno tłumionej zwrotce dorzuca bezsensowną zagrywkę na wiolinowych strunach. Panie, daj Pan spokój. Czasem mniej znaczy lepiej. Zamiast kombinować na wyrost można poćwiczyć rytmikę i bending, bo niestety czasem słychać wpadeczki, a to proste rzeczy, które można stosunkowo łatwo dopracować. Żeby nie było, wciąż zdarzają się tu też fajne gitarowe motywy, które pokazują te świeże, intrygujące oblicze The Analogs znane z „Ballad”. Choćby ciekawy podkład na zwrotkach „Bezpiecznego portu” – czegoś takiego jeszcze nie było – albo gitarowe smaczki w „Ślepym zaułku”.

Co do tekstów, najlepiej skwitował to Piguła w przytaczanym wyżej wywiadzie: „jak na wszystkich poprzednich płytach obracają się wokół tematów związanych z trudem egzystencji, zagubienia, samotności, wyniszczania samego siebie, szukania własnej drogi itp.”. Nic dodać, nic ująć.

Trochę ponarzekałem, ale mimo pewnych wpadek „Bezpieczny port” nie jest zły. The Analogs już nie raz udowodnili, że mogą zdarzać im się gorsze momenty, ale poniżej pewnego poziomu nie spadają. „Bezpieczny port” jest przyzwoity, ale do czołówki Analogsowych albumów raczej nie wejdzie. Wracając do naszego Andrzeja Gołoty, który 25 października po serii niezbyt udanych powrotów zapowiedział ostatnią walkę. Zarówno Andrzejowi jak i Analogsom życzę, żeby jeszcze pokazali coś wielkiego.

Płytę wydano w dwóch wersjach. Edycja limitowana zawiera dodatkowo premierowy numer „Billboardy” oraz bonusowy dodatek „Złe towarzystwo” z pięcioma starymi kawałkami Analogs, z gościnnym wokalnym udziałem muzyków Ruin Cats, ODC, Marszałek Pizdudski One Man Band oraz rapera Soboty. Ot taka ciekawostka.

The Analogs „Bezpieczny port”, Lou Rocked Boys & Oldschool Records, Październik 2014

Jak chcesz wiedzieć na jakim sprzęcie grają gitarzyści the Analogs to zapraszam tutaj.

Recenzja: Cztery Kilo Obywatela „Wychowani na trzepaku” – sentymentalne ska-punki z Podkarpacia

Ponownie wracamy na podkarpackie ziemie. Wywodzące się z żurawicko-przemyskich okolic Cztery Kilo Obywatela to nowa marka na lokalnej scenie, jednak zespół ma za sobą całkiem bogatą historię. Na początku grali jako Życie, później Zdrajca, następnie Joke, aż w końcu przyjęli dojrzałą formę pod nazwą Joke Ferajna. Pod takim szyldem wydali w sierpniu 2012 roku debiutancki krążek „XXI wiek”. W recenzji tego materiału napisałem, „jeżeli zespół nie postanowi iść w stronę miałkiego mainstreamu czy juwenaliowego rocka to będzie bardzo dobrze” (recenzję przeczytasz tutaj). Myślę, że już wtedy coś fermentowało w obozie Joke Ferajny, bo w 2013 roku grupa po raz kolejny gruntowanie przemeblowała skład, zmieniła nazwę na Cztery Kilo Obywatela i obrała precyzyjny ska-punkowy kierunek.


Wychowani na trzepaku” to pierwsza pełnowymiarowa prezentacja odświeżonego stylu grupy. Album to nie tylko muzyczny krok do przodu, co raczej krok w dobrym kierunku. W gruncie rzeczy wiele się nie zmieniło, ale czuć, że muzycy zrobili zwrot od mainstreamowej formuły ska-punka i zamiast prób stworzenia podkarpackiego Skangura postanowili mocniej podkreślić swoje scenowe korzenie. Uproszczając, zmierzają powoli w stronę Leniwca czy Podwórkowych Chuliganów. Nie jest to jednak muza dla undergroundowych ortodoksów, gdyż formuła grania dalej pozostaje bardzo przystępna, co nie zamknie chłopakom drogi do grania na przyzwoicie płatnych plenerach.

Zespół, którego nazwa nawiązuje do filmu „MiśStanisława Bareji nie może mieć śmiertelnie poważnych tekstów. I tak właśnie jest, nawet jeśli grupa porusza trudny temat islamskiego ekstremizmu i muzyka robi się nieco bardziej mroczna („Ekstremista”), to liryki podaje w lekki i żartobliwy. A jak muzyka jest mocno imprezowa, jak choćby w numerze „Skambaras”, to i teksty nie mogą do zbytniej zadumy skłaniać, chociaż Polak przy wódeczce, czasem robi się sentymentalny, co też słychać w melodiach i tekstach 4KO.

Cztery Kilo Obywatela mają w sobie coś z juwenaliowego, imprezowego klimatu, ale na pewno nie jest to miałkie i bezjajeczne granie. Sekcja dęta gra jak trzeba, gitary podkręcono na przyzwoity poziom, chórki dodają mocy – jest czad, melodia i luz. Muzycy są dobrze rozegrani, więc i wykonanie jest profesjonalne, także w kwestii wokali, chórków i harmonii wokalnych. „Wychowani na trzepaku” to może jeszcze nie 150% normy, ale tego trzeba się trzymać. Składu, nazwy i stylu pewnie też.
 
Cztery Kilo Obywatela „Wychowani na trzepaku”, Jimmy Jazz, wrzesień 2014

Recenzja: Terry Burrows "Gitary" - gitarowa encyklopedia

Na swoim drugim blogu dogitary.blogspot.com zamieściłem recenzję książki "Gitary" Terry'ego Burrowsa, która w rzeczowy, zwięzły i interesujący sposób prezentuje historię ponad 200 modeli i marek gitar. Jak zachęca Zakk Wylde w przedmowie do tego dzieła: „Stań się wyznawcą gitarowej religii, a staniesz się naprawdę błogosławiony.



Terry Burrows "Gitary", Publicat, Wrzesień 2014

Recenzja: Kat & Roman Kostrzewski „Buk - akustycznie” – akustyczny film Romana

Ostatnie jedenaście miesięcy to prawdziwy wysyp płyt sygnowanych nazwą Kat. W listopadzie ubiegłego roku Metal Mind odgrzebał rarytasy klasycznego składu zespołu z Romanem Kostrzewskim na wokalu, trzy miesiące później, w tej samej wytwórni, Kat pod wodzą Piotra Luczyka wydał „8 filmów” z akustycznymi wersjami starych numerów Kata, a dwa tygodnie temu dzięki Mystic światło dzienne ujrzało nowe dzieło grupy Kat & Roman Kostrzewski z… akustycznymi wersjami starych numerów metalowej legendy. Nie wiem, czym tak naprawdę spowodowany jest taki katowski urodzaj, ale fani grupy nie powinni narzekać, bo wszystkie te płyty, mimo, że nie wnoszą nowych utworów do dyskografii Kata, mają w sobie coś interesującego.


8 filmów” luczykowego Kata pozostawiało pewien niedosyt. Jak z akustycznymi wersjami poradziłby sobie Roman Kostrzewski? Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź Romka, który wziął na tapetę przekrojowe 12 utworów wybranych ze wszystkich płyt Kata. Oczywiście z wyjątkiem „Mind cannibals”. Informacja we wkładce mówi, że jest to „wspomnienie czasów, w których siadało się w kółeczku wokół ogniska i śpiewało grając na pudłach”. Nie brzmi to zbyt metalowo :) W sumie, ja też na ogniska zabierałem pudło, ale Kata, jak na punk rockową ekipą przystało, bynajmniej nie graliśmy. Czy akustyczny Kat to granie harcerskie? Jak na śpiewanie o ciepłym czarcim kulcie, kosmatym łbie diabła i chytrym klerze to akustyczne wersje faktycznie brzmią bardzo sympatycznie i przyjemnie. Dla fanów thrash-metalowej wersji Kata może to być trudne do przeżycia. Jedynie głos Romana nadaje złowieszczego klimatu. A co do głosu, to w końcu mamy przejrzyście i czytelnie zrealizowany wokal. Gdyby tak brzmiał Roman na „Biało-czarnej”, to by było miło.


Spodziewałem się, że na „Buku” usłyszymy coś nowego, ale premierowych numerów ani widu ani słychu. Jedyną nowością jest dopisana przez Romana dodatkowa zwrotka w „Trzeba zasnąć”, która wyszła naprawdę fajnie, czyniąc z tego kawałka mojego faworyta na płycie. Na „8 filmachLuczyka ten sam numer też miał swoje skromne rozwinięcie, jednak Kostrzewski pokazał, że potrafi zrobić to lepiej.

No właśnie, który z Katów zrobił lepszą akustyczną płytę? Luczyk do twórczości Kata podszedł w sposób, nazwijmy to umownie, ambitniejszy. Dobrał szersze instrumentarium, pokombinował i chciał zrobić z metalowych numerów, coś na kształt mariażu muzyki klasycznej z filmową. Było to dalekie od rockowego etosu, ale wyszło całkiem ciekawie, a gitarowe wygibasy Piotra i inny wokalista miały swój urok. Kat z Romanem Kostrzewskim podszedł do tematu bardziej konwencjonalnie i zachowawczo – choćby pod względem doboru instrumentarium, który ograniczono do gitar, basu i perkusji. Może dzięki temu, słychać, że numery gra zespół z rockowo-metalowym rodowodem? Jedynie pewne odskoki w kierunku bluesowych zagrywek i gitarowego flamenco przyjemnie urozmaicają muzyczny krajobraz „Buka”. Muzycznie mocniej zaciekawił mnie Luczyk, ale więcej ciepłych uczuć wzbudza we mnie Roman, który nieznacznie wyprzedził swojego byłego kompana.

Nie będę wnikał, czy „Buk – akustycznie” to odgrzewanie kotleta, próba muzycznej dyskusji z Luczykiem, sposób na podratowanie domowego budżetu, pretekst do akustycznej trasy czy ważna wypowiedź artystyczna grupy. Z pewnością album w intrygujący sposób uzupełnia dyskografię zespołu jednak po takim urodzaju płytowym warto byłoby się skupić w końcu na czymś premierowym. Wspominki może i są przyjemne, ale zaczynają robić się niepokojące.

Kat & Roman Kostrzewski „Buk- akustycznie”, Mystic, Wrzesień 2014

Kliknij po więcej tekstów o zespole KAT

Recenzja: Checked „With the sun on our backs” – rycząca dwudziestka

Dobrych parę lat temu, w 2010 roku, graliśmy z The Sabała Bacała charytatywny koncert w Sędziszowie Małopolskim. Przed nami prezentowała się metal-core’owa ekipa Leaders Lie. Z ich koncertu zapamiętałem głównie drobną i młodą wiekiem, a wielką hard-core’owym wyziewem z głębi trzewi, Mariolę, która kompletnie mnie zaskoczyła. Dziewczynka potrafiła ryknąć tak, że moje brwi w miarę trwania ich show coraz bardziej zbliżały się do linii włosów. Minęło trochę czasu, Leaders Lie przeszło do historii, ale Mariola nie zniknęła ze sceny. Dowodem rzeczowym w sprawie jest kompaktowa epka rzeszowskiej grupy Checked, gdzie ponownie można usłyszeć perlisty głos rzeczonej niewiasty.


Debiutancki materiał Checked With the sun on our backs” prezentuje to, co na scenie hard-core punk ostatnio jest najbardziej modne. Jakby to napisał kolega Bezkoc z Pasażera, muzycy „trzymają rękę na pulsie punkowych trendów”. Dowodzi tego choćby featuring z Pawłem z popularnego ostatnio The Lowest. Sześć numerów i niecałe 20 minut muzyki, dobitnie pokazuje, co i jak zamierza grać Checked. Emocjonalny hard-core miesza się z technicznie zaaranżowanymi gitarami i nieco poplątaną rytmiką. Odrobina ciężarów zrównoważona została sporą dawką melodii. Dominują średnie lub wolne kawałki, które mimo podobnych elementów są dość różnorodne. Słychać, że muzycy są sprawni i osłuchani w podobnych klimatach i chcą przenieść zachodnie wzorce na polskie ziemie. Największą zaletą, zwłaszcza w sytuacjach koncertowych, jest jednak Mariola, której sama obecność w składzie robi dobry PR i wzbudza zainteresowanie Checked. Dziewczyna dobrze wie jak drzeć japę, żeby było fajnie i robi z gardła właściwy użytek.  O tekstach tym razem się nie rozpiszę, gdyż ładnie wydana własnym sumptem epka nie zawiera książeczki z lirykami. Z tego, co słychać dominują tematy egzystencjalno-osobiste, w stylu Ja vs. Rzeczywistość.

With the sun on our backs” nie przynosi muzycznej rewolucji, ale płytki słucha się przyjemnie. Sądząc po tym, jak kapela rozwija się koncertowo, to za parę lat możemy mieć rzeszowski akcent w pierwszej lidze polskiej sceny hard-core. Tylko, żeby od nadmiaru pochwał i pozytywnego przyjęcia ekipie się nie poprzetrącało w głowach. Przykład trochę z dupy, ale popatrzmy na nieźle śpiewającą Ewelinę Lisowską, która z post-core’owego Nurthu wylądowała w klimatach typu „pójdę z tobą na piechotę, jeśli masz na to ochotę”. Czegoś takiego nie życzę nikomu, a tym bardziej Marioli i grupie Checked.

Checked „With the sun on our backs”, wyd. własne, Lipiec 2014

Recenzja: Kabanos „Dramat współczesny” – kiełbasa na serio

No, no. Żarty na bok. Kabanos z płyty na płytę, oprócz niewątpliwego rozwoju warsztatowego, pokazuje coraz to bardziej poważne i mroczne oblicze. Dobitnym przykładem ewolucji i zmiany w formule zespołu jest ich najnowsze dzieło pod budzącym zaniepokojenie tytułem „Dramat współczesny”.


Dramat współczesny” nie przynosi wcale dramatycznych zmian. W Kabanosie wszystko dzieje się bardziej na zasadach ewolucji i szukania tej właściwej drogi rozwoju niż budzących zaskoczenie skoków w bok. „Kiełbie we łbie” z 2012 roku pokazały, że z Kabanosem trzeba się liczyć, bo ambicji, talentu i pomysłów chłopakom nie brakuje. Zresztą, Kabanos jak mało, który zespół w Polsce udowadnia, że ciężka praca, wytrwałość i uparte dążenie do celu dają wymierne efekty. Zespół, który niegdyś grał od przypadku do przypadku, dzisiaj grywa długie ogólnopolskie trasy i zahacza o największe sceny z Przystankiem Woodstock, gdzie zagrał najdłuższy koncert w historii festiwalu, na czele.

Czwarty studyjny album zespołu to krok do przodu w stosunku do „Kiełbi”. Muzycznie mamy do czynienia z najbardziej bogatą aranżacyjnie i bodajże najostrzejszą kabanosową płytą. Rozbudowane kompozycje osadzone w klimacie alternatywnego, technicznego, melodyjnego metalu niekiedy przekraczają nawet sześć minut. I nie jest to sześć minut powtórzeń i ciągnących się w nieskończoność refrenów. Dzieje się tu tak wiele, że czasem mam wrażenie, że aż za dużo. Weźmy choćby „Melancholię”, którą naładowano pomysłami po same brzegi. Jest czego posłuchać, każdy z muzyków odwalił kawał porządnej roboty, ale brakuje mi tu tego nieco rockowego, melodyjnego sznytu, który pojawiał się wcześniej w twórczości Kabanosów. Tutaj z tych bardziej rockowych momentów ostał się jedynie „Snob”, który jest zarazem najkrótszym kawałkiem na krążku.

Podstawą Kabanosa jest jednak wokalista Zenek Kupatasa i jego osobliwe liryki wyśpiewywane charakterystyczną manierą wokalną. Na „Dramacie” próżno szukać abstrakcyjnych i absurdalnych treści, z których Kabanos wyrastał. Dominuje tematyka miłosna i uczuciowa. Słychać, że tekstowo płyta skierowana jest do nieco młodszego słuchacza, który tytułowe dramaty współczesne przeżywa najmocniej. No i Zenek z płyty na płytę coraz bardziej zbliża się do konwencjonalnego sposobu śpiewania.

Kabanosa lubię, cenię i szanuję, ale „Dramat współczesny” nie chwyta tak mocno jak wcześniejsze płyty. Owszem jest to techniczne i aranżacyjne opus magnum zespołu, jednak dla mnie nadal faworytem w dyskografii Kabanosa pozostają „Kiełbie we łbie”.

Kabanos „Dramat współczesny”, Wesołe Baloniki, Luty 2014

Recenzja: Cela Nr 3 „Koniec punk rocka?” - prosto i celnie

Pamiętam to jak dziś. Luty 1997 rok – pierwszy punk rockowy koncert w moim życiu. The Żeszuf, Guitar Gangsters i Cela Nr 3, która zaliczała się wówczas do czołówki moich ulubionych punkowych kapel. Miałem wtedy zaledwie 12 lat, sporo rzeczy się w moim życiu pozmieniało, ale nadal słucham punk rocka i sporym sentymentem darzę załogę z Grudziądza. Tym bardziej cieszy fakt, że zespół nadal funkcjonuje i właśnie wypuścił na rynek swoją nową płytę.


Cela Nr 3 to klasyka polskiego melodyjnego punk rocka, który z jednej strony czerpie z Ramones, a z drugiej strony z polskiej szkoły melodyjnego grania po linii Zakonu Żebrzących czy Zwłok. Początki zespołu sięgają daty moich urodzin, lecz dyskografia grupy, pomimo zbliżającej się trzydziestki, prezentuje się ubogo. Dwie klasyczne demówki „Kwiaty” i „Lustro” przez lata były jej podstawą. Dopiero na przełomie wieku, w 1999 roku, ukazała się koncertówka „Live 97”, a dwa lata później debiutancka, studyjna „Jedynka”. W 2005 roku do kompletu doszedł drugi studyjny materiał „Miasto”. Zarówno na „Jedynce” jak i na „Mieście” nowe numery uzupełniały klasyki z repertuaru Celi. A trochę w zanadrzu ich jest.  Przypomniał o tym choćby Big Cyc na płycie „Zadzwońcie po milicję” i Farben Lehre w swoim „Projekcie punk”.


Po blisko dekadzie płytowej posuchy Cela Nr 3 przypomniała o sobie nowym albumem o mało optymistycznym tytule „Koniec punk rocka?”. Podobnie jak poprzednio znalazło się na nim parę odświeżonych numerów jak „Zanik pamięci”, „Afganistan”, „Czy to ważne”, „Piękny kraj” czy dedykowany pamięci Skutera cover zespołu Zwłoki Za moimi drzwiami”. Najbardziej istotne jest jednak nowe oblicze kapeli. Cela niczym Ramones czy Cock Sparrer nie zaskakuje, ale ze sprawdzonej formuły opartej na prostych melodyjnych piosenkach wspartych prościutkimi solówkami w dalszym ciągu potrafi wykrzesać coś sympatycznego. Zresztą nie przypadkiem przywołałem te dwie kapele. Co ciekawe pewna innowacyjność się tutaj pojawia, w paru numerach usłyszymy klawisze, gdzieniegdzie damski chórek a w jednym numerze mamy coś na kształt ska, dla mnie jednak najbardziej wartościowe są te standardowe celowe piosenki. Do koncertowych hitów Celi z pewnością wpisze się wpadający w ucho „Paranoik” oraz „Tylko tutaj” z refrenem „Polska to piękny kraj – nasza ojczyzna, jak matka troszczy się o ciebie i o mnie, Polska nasz wspólny dom, więc dlaczego myślę by uciec stąd”. Proste i celne.

Tematyka społeczna i egzystencjonalna zdominowała teksty na „Końcu punk rocka”, ale przecież nie byłoby Celi Nr 3, gdyby nie jej twórczość miłosno-romantyczna. Miłośników punkowych love-songów ucieszą kawałki „Pewnego dnia” i „Chciałbym” – choć puenta tego drugiego to jeden ze słabszych momentów na płycie. 

Ja z nowej Celi jestem zadowolony. Ktoś może się doczepić, że to muza niewspółczesna i mało odkrywcza, ale to samo można mówić o Toy Dolls czy UK Subs. Jest dobrze i mam nadzieję, że to nie będzie rzeczywisty koniec punk rocka w wykonaniu Celi Nr 3. Z pewnością nie jest to ostatnia płyta sygnowana tą nazwą, bo już niebawem ma ukazać się winyl z klasycznymi kawałkami grupy.

#gimbynieznajo

Cela Nr 3 „Koniec punk rocka?”, Lou Rocked Boys, Sierpień 2014