Recenzja: What Friendship Means „The basics” – true HC z Rzeszowa

Tak jak What Friendship Means w Rzeszowie nie grał chyba jeszcze nikt. I nie chodzi mi tu wcale o poziom techniczny czy innowacyjność. Po prostu, WFM zagłębiło się w rejony old-schoolowego, klasycznego hard-core’a, który na Podkarpaciu nigdy nie miał solidnej reprezentacji. Chociaż ostatnio się to powoli zmienia.


Niezręcznie pisać o debiucie znajomych, z którymi nie raz dzieliło się scenę. Zwłaszcza, jeżeli jest do dupy. Tutaj na szczęście nie mam tego problemu, bo jak na młodych stażem, a bogatych doświadczeniem muzyków efekt jest bardziej niż przyzwoity. Zresztą, lista zespołów, w których udzielali się członkowie WFM jest zbyt długa bym mógł ją bezbłędnie przytoczyć, a to przekłada się na odpowiednią jakość.

Wydana własnym sumptem epka „The basics” to trzynaście i pół minuty rzeszowskiego HC. Mówiąc wprost, dużo ciężarów, skandowane chóry, wolne i średnie tempa, nieco moralizatorski przekaz – po prostu klasyka gatunku dla koneserów core’owych standardów. Liryki jak na old-schoolową załogę przystało są mocno zakorzenione w hard-core’owym klimacie. Miejscami nie za bardzo kumam z tej składni, o co chodzi, ale pod względem słownictwa i charakteru wszystko się zgadza. Zresztą, „ilu z Was jest tak bardzo tru, by swobodnie jebać innych tu?”.

Nie jestem w stanie ocenić jak bardzo tru jestem, ale w tym miejscu się do czegoś dowalę. Oprócz niewielkiej dawki muzycznych zaskoczeń, minusem „The basics” jest zbyt przykryty wokal Arka, który miejscami chowa się za ścianą instrumentów. Wiadomo, Aro tak zwanym piosenkarzem jest od niedawna stąd pewna nieśmiałość, ale jak na debiutanta, to i tak jest całkiem spoko. Odrobinę głośniejszy wokal w miksie byłby w porządku, ale i tak What Friendship Means pokazało się światu z dobrej strony.

Muzyka muzyką, teksty tekstami, ale pozostają jeszcze koncerty, a to, co najbardziej ujęło mnie w widzianych przeze mnie wykonach WFM to basista i jego bojowa choreografia. Jakiś czas temu w Stalowej Woli Żurek poszedł w taki dancing, że dżinsy nie dały rady. Przywołując numer chłopaków, który ukazał się na składance „Za krótko za szybko” – to jest właśnie hard-core.

What Friendship Means „The basics”, wyd. własne, marzec 2014

Recenzja: Lazy Class "Better life" - wielkomiejski street punk

Warszawa ma to do siebie, że jak pojawi się w niej kapela, która wie, z której strony podejść do gitary to już na wstępie ma spore szanse, aby zostać zauważona. Tak bywa, ale nie ironizujmy, bo Lazy Class sroce spod ogona nie wypadło i wie nie od wczoraj, z której strony do rzeczonej gitary podejść.


Okładka sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z ulicznym graniem. Spodziewałem się polskiej szkoły oi music w klimacie z gatunku „robię na trzy zmiany, zarabiam pięć złotych, dziś idę na mecz, zaśpiewam wam o tym” podszytej średnimi tempami, ochrypłym głosem i technicznymi inaczej solówkami na jednej strunie. Nie liczyłem na wiele, a tu takie zaskoczenie. Już gitarowa zagrywka do tytułowego „Better life” przywodzi na myśl takie grupy jak stołeczne The Black Tapes, czeski Boy czy norweskie Turbonegro. Jest dobrze! Czuć, że chłopaki mają większe ambicje niż piwo na trybunie a inspiracje szersze niż debiut Cockney Rejects i kaseta HorrorShow. Szczerze, to od dobrych paru lat nie śledzę tego, co się dzieje w street punku i nie mam pojęcia, jakie są obecnie trendy, może cała scena tak ewoluowała? Wątpię, ale czuć w Lazy Class, że oi music jest punktem wyjścia do szeroko pojętego punk rocka. Nie lubię, gdy muzycy zamykają się w szufladkach i z klapkami na oczach trzymają się wyznaczonej przed laty linii – stąd pierwsza okejka dla próżniaczej klasy z Warszawy. Wróćmy do zawartości tej epeczki.

Cztery numery, czyli nieco ponad 11 minut – tyle trwa debiutancka epka warszawiaków. Płytkę otwiera „Better life”, żwawy i brudny punk’n’roll na dwa głosy. Czyli to, co lubię najbardziej. Fajna gitara prowadząca, dobry flow, jedynie solo nieco skąpe. „Violent world” penetruje podobne klimaty, ale zbliża się do street-punkowych klimatów. Trzeci z kolei „He’ll never return to dalej zbliżone patenty, zwłaszcza wypuszczanie gitar samopas, ale przy trzech numerach brzmi to dalej w porządku. Gorzej, gdyby płytka z 12 kawałkami była oparta na trzech aranżacyjnych zabiegach, które są spoko, ale wymagają pewnych urozmaiceń. No i na koniec jedyny numer „Kiedyś” zaśpiewany po polsku. No i tu mamy odrobinę zmieniony klimat. Bez rock’n’rollowych wtrętów, za to z prostym solo na początku. Czuć polską szkołę gry na gitarze po linii wspomnianego HorrorShow, ale brzmi to fajnie i wnosi coś nowego.

Co do wykonania, to chłopaki grają sprawnie, wokal ma w sobie coś nieszablonowego i całość wypada sympatycznie. Również teksty trzymają poziom. Street punkowa klasyka przeplata się z hard-core’owym etosem i zdrowym punk rockowym rozsądkiem. Tłoczoną płytę z symbolem trojana zapakowano w ekonomiczny digipak z romantycznie oiowym pejzażem :) Można by się do czegoś na koniec dowalić, ale po co? Ważne jest to, że Lazy Class zaliczyli debiut z gatunku obiecujących. Druga okejka oficjalnie przyznana. 

Lazy Class „Better life”, wydanie własne, czerwiec 2014