10 płyt, które zrobiły mi 2018 rok

Nadeszła tradycyjna pora podsumowań, a więc przed Wami 10 płyt, które zrobiły mi nie tylko dzień, ale cały 2018 roku. Brałem pod uwagę i najmocniejsze wrażenia i największe zaskoczenie, ale przede wszystkim płyty, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Czy to będą kamienie milowe wspominane po latach, jako klasyka gatunku? W jednym przypadku na pewno. Uwaga, kolejność alfabetyczna!




Behemoth „I loved you at your darkest”

Można się śmiać z tych wszystkich kołczowo-hipsterskich odchyłów Nergala, ale jak Behemoth robi płytę, to czapki z głów. Są tacy, którzy wyjście z subkulturowych klimatów źle znoszą, ale na „I loved you at your darkest” pomimo różnogatunkowych odchyłów od początku do końca jest konkretna robota, zaskakujące pomysły, fachowe podejście do metalowego rzemiosła bez cienia zażenowania. „ILYAYD” to także zaskakująco przebojowy album, taki „Bartzabel” na przykład, chodził mi głowie niejeden tydzień. Warto też docenić samo podejście do całych tych pobocznych spraw, jak marketing i promocja albumu, bo samo to pokazuje, że ekipa Nergala awansowała do ligi, w której gra w swej kategorii stylistycznej chyba już tylko sama ze sobą. Podobnie odjechane rzeczy robi Ghost, którego nowy album także znajdziecie w wielu zestawieniach płyt 2018 roku, ale, że w mojej piersi metalowe serce nie bije, to jako jedynego przedstawiciela gatunku umieszczam Behemotha.


Brian Fallon „Sleepwalkers”

Czekałem na ten album jak dzieciak na prezenty od mikołaja. Pewnie dlatego, że „Painkillers” — solowy debiut wokalisty Gaslight Anthem — ciągnął się za mną miesiącami. Prawdę mówiąc w ostatniej dekadzie do żadnej płyty nie wracałem tak często… „Sleepwalkers” wprawdzie nie jest już tak mocnym i uniwersalnym albumem jak „Painkillers”, ale i tak musiał się tutaj znaleźć. Za dwadzieścia lat być może o Fallonie będzie się mówiło jak o Johnnym Cashu obecnie? Być może.


The Cuffs „Count von Madenoff and the Electric Anaconda Society” (Link do recenzji)

Polacy umieją w punk’n’rolla i 2018 rok to udowodnił. EPki Moron’s Morons i Bobcat, pokazały, że potencjał pod skorupą jest, ale to albumy The Cuffs i Poison Heart pokazały, że nad Wisłą punk’n’roll mimo niewielkiej popularności robi się na wysokim poziomie. I nie ma tu mowy o słowiańszczyźnie znanej z płyty „Punk’n’roll” Fortu BS.


The Dog „I am you”

Cenię zespoły, w których od początku do końca wszystko się zgadza. Od literek w logotypie aż po konto na instagramie ;) Na tej płycie nie podoba mi się jedynie bezsensownie zwibrowana linia wokalu w zwrotce singlowego „Flirty fishing”. Poza tym na „I am you” jest wyłącznie dobry pesymistyczny wpierdol. W sam raz na nieciekawe czasy. Kibicuję tej ekipie.


Hank Von Hell „Egomania”

Z tą płytą jest trochę jak z kosmitami. Niby spodziewasz się, że pewnego dnia statek matka przywiezie ekipę ufoludzi do jakiegoś dużego amerykańskiego miasta, jak to pokazują w hollywoodzkich filmach, ale tak na serio to wszystko wydaje się bardzo mało prawdopodobne. Tak też było z powrotem znanego z Turbonegro Hanka do znanych z Turbonegro punk-rockowo-rock’n’rollowych klimatów. Wprawdzie „Egomania” nie jest death-punkowym klasykiem, ale starzy fani „jedynego i prawdziwego” TRBNGR muszą być takim powrotem Hanka zachwyceni. Mi się ten come-back też podoba, choć czuć w nim chęć schlebienia gustom fanów, którzy takiej płyty właśnie się spodziewali. Czy to wyłącznie gra pod publiczkę z ekipą sesyjnych muzyków na pokładzie? Czas pokaże, ale z powrotu tego sympatycznego grubaska na rockowe sceny nie sposób się nie cieszyć.


The Interrupters „Fight the good fight”

W kontekście tego zespołu usłyszałem kiedyś określenie „castingowcy”. Nie patrzę na to w ten sposób, ale gdyby nie Tim Armstrong to ekipa The Interrupters na pewno nie byłaby w tym miejscu, w którym jest teraz. Duch Rancida i solowej twórczości Tima unosi się tu cały czas, ale nie sposób odmówić temu albumowi, tego, że po prostu jest przykładem dobrego, nowoczesnego i rzetelnego ska-pop-punkowego rzemiosła. Z ciekawostek można dodać, że na nowej płycie palce oprócz Tima Armstronga i reszty Rancida mieszał też inny znany Armstrong, czyli Billie Joe z Green Day. To dość zabawne, bo słychać to ewidentnie w poszczególnych kawałkach. To tak jak płyty Blink 182, które produkował John Feldmann z Goldfingera — niby gra ktoś inny, a brzmi trochę jak cover. Nie umniejszając Interruptersom, bo to co zrobili to kolejny krok do przodu na drodze do ligowego awansu.


Negative Vibes „Broken mind”

Rzutem na taśmę do zestawienia załapała się polska retro-core’owa ekipa Negative Vibes. Ta płyta jest trochę jak punkowa scena AD 2018 — mało eklektyczna i z dużą dawką sentymentów. Ale dobrych w swoim fachu należy doceniać. Szkoda tylko, że w tych wszystkich fajnych nowych kapelach widać tak mało nowych twarzy. Nie jest to dobra wróżba dla punkowej sceny, ale dzięki temu możemy cieszyć się z coraz bardziej dopracowanych i lepiej zagranych płyt. Nie chciałbym wracać do Silvertonowych czasów, gdy zespołów było mnóstwo a umiejętności, talentu, brzmienia i jakiegoś ludzkiego ogarnięcia tematu brakowało. A na „Broken mind” jest i wiarygodne brzmienie i dobry klimat i ładne teksty: „when I’m dead just throw me in the trash / forget my name, I don’t give a fuck”. Urocze.


Poison Heart „Heart of black city” (Link do recenzji)

Ekipa z Polski, ale muzyka taka jakby zagraniczna. Trzecia płyta Poison Heart potwierdza drzemiący w tym zespole potencjał. Życzyłbym sobie więcej zespołów grających taką muzykę nad Wisłą. Choć może siła tkwi w tym, że tych mocnych punk’n’rollowych bandów u nas jest tak mało? Jedno jest pewne, Poison Heart na pewno zapracowali na swoje miejsce w tym zestawieniu. A jak komuś mało basu to odsyłam do wspomnianego wyżej The Cuffs.


Turbonegro „Rock’n’roll machine” (Link do recenzji)

Dla fanów punk’n’rollowych klimatów rok 2018 był wyjątkowo łaskawy. Zanim na scenę powrócił Hank Von Hell jego macierzysta formacja wypuściła na rynek nowy i wyjątkowo kontrowersyjny krążek. Turbonegro zrobili coś, czego nikt się nie spodziewał i zamiast kontynuować zachowawczy klimat „Sexual harrasment” zagrali va banque i wrócili do korzeni rock’n’rolla i hard-rocka. Połączyli ze sobą i Van Halena i Dead Kennedys podlewając to wszystko turbo sosem. Dla mnie bomba :)


Wańka Wstańka & The Ludojades „Stereo” (Link do recenzji)

Jak widać, nie wszystkie polskie zespoły w zestawieniu mają zagraniczne nazwy i śpiewają po angielsku. Ale to „The” przed hiszpańsko brzmiącym Ludojades to w sumie też takie trochę kosmopolityczne. Żarty na bok, bo za „Stereo” kryje się jeden smutny fakt — jest to pożegnalny album Bufeta, legendy rzeszowskiej rockowej sceny, wydany już po jego śmierci. Jeśli chcesz mieć na półce jedną jedyną płytę Wańki Wstańki na półce to „Stereo” będzie dobrym wyborem. Są na niej wszystkie najbardziej znane numery Wańki w odświeżonych, bardziej rockowych i współcześnie brzmiących aranżacjach. W 2018 roku na Podkarpaciu nie ukazała się ważniejsza rockowa płyta, choć na polskiej scenie nowa Wańka przeszła bez większego echa.

- - -

W 2018 roku ciekawych premier nie brakowało i wiem, że nie wszystkie udało mi się przesłuchać — nie mam na pewno takich mocy przerobowych jak red. Szubrycht :) Jeśli jakiś wyjątkowy album umknął mojej uwadze i nie pojawił się ani tutaj, ani na moim instagramie i blogu to dajcie znać, chętnie sprawdzę. Daughters nie podsyłajcie bo znam.

Przyznam też, że liczyłem na parę zespołów, które ogarną temat tak, że je tutaj zamieszczę. Po cichu liczyłem na nowe Alkaline Trio, Pennywise i Fertile Hump, ale nie do końca mnie ich nowe materiały ruszyły. Odkryłem Angoli ze Slaves, ale czy to jest aż takie wow? Hmm. Nowy Madball też był fajny, więc dziwiło mnie to bóldupienie w internecie. Premierowe MXPX także okazało się dobre, choć tak samo dobre jak zawsze, ale warto tu docenić promocyjną robotę jaką wykonali na YouTube, bo z takiego podejścia warto czerpać inspirację. Ciekawy album wydali Australijczycy z The Living End, z którymi miałem okazję porozmawiać, a ów wywiad ukaże się w pewnym ciekawym miejscu. Końcoworocznym rzutem na taśmę objawiła się też nowa El Banda, która nie zaskakuje, ale zarówno pod względem tekstów jak i muzyki prezentuje konkretny poziom. Lazy Class też było spoko, a Idles byliby super, ale przesadzili nieco z wąsami i wieszaniem gitar na wysokości mostka ;) No to może w przyszłym roku zrobić TOP 20? Wstępnie możemy się tak umówić!

Korzystając z okazji życzę Wam w nowym roku dużo dobrego nie tylko na gruncie muzycznym!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz