The Cuffs to sprawdzona marka, która nie zawodzi. Byłbym szczerze zdumiony, gdyby nowy album był kiepski. Tacy zawodnicy słabych płyt nie wypuszczają. Od początku do końca słychać, że instrumenty dzierżą doświadczeni fachowcy, a Cuffsom zależy na dobrym muzycznie produkcie. Album jest elegancko wydany, tak samo zagrany, a do tego porządnie wyprodukowany. Gdybym był z Dębicy, pewnie napisałbym, że za dobrze ;) ale fakt, faktem gitarom rytmicznym zabrakło większej ilości mocy i garażowego brudu. W takiej muzie, potencjometry można spokojnie kręcić na jedenaście, a tu mamy, jakieś siedem i trzy czwarte. Czasem można wrócić do korzeni i posłuchać rad Ramzesa. Ale to szczególiki.
To jak w końcu jest z tym punk’n’rollem na elektrycznej anakondzie? Słychać, że ekipa nieco poszerzyła swoje inspiracje. Dalej mamy czytelne nawiązania do starszego Turbonegro (ten charakterystyczny klawisz w „Cuffstyleparty” czy gitarowe zagrywki z początku „Rust”, to fragmenty, które na luzie mogłyby znaleźć się na płytach Norwegów) czy momenty kojarzące się z bardziej rock’n’rollowymi dokonaniami Danziga, ale już choćby taki utwór jak „21st century junkie” to już bardziej rock-metalowe granie, które spokojnie mogłoby trafić na playlistę Antyradia. Bez urazy oczywiście, bo tak uniwersalnego, współczesno-rockowego numeru to chłopaki chyba jeszcze nie mieli. Miłośników klasyki rock’n’rolla ucieszy natomiast klasycznie zagrany „(Pain, muscles and) the Road” ze stylowo wplecionym fragmentem „Everybody needs somebody to love”. Dla każdego coś miłego.
Słychać, że Cuffs nie powiela swoich starych patentów i pomysłów im nie brakuje. Aranże są coraz bogatsze i śmielej wykraczają poza rock’n’rollową skalę solówek i numery oparte na czterech akordach. Zespół cały czas zachowuje szacunek do klasyki, choć czuć, że Cuffs nie chcą zamknąć się w ciasnej szufladce i mają ochotę na wypłynięcie na szersze, bardziej rockowe wody. Zresztą to samo, zrobiło Turbonegro, więc nie ma co się dziwić, że muzycy chcą poszerzać swoje horyzonty.
Nowością na płycie jest pojawiający się gdzieniegdzie żeński wokal w tle, który wspiera chropowaty głos Maxa. Czy to jakaś super innowacja? Szczerze, to ani mnie to ziębi, ani grzeje. W każdym razie w miksie ustawiono go na odpowiednim poziomie — tak żeby pozostał przyprawą, a nie nutą dominującą całość.
O czym śpiewa załoga kajdanek? Z racji tego, że chłopaki już nie są młodzieniaszkami coraz wyraźniej przebąkują o przemijaniu, zmierzaniu donikąd i o tym, że i tak skończymy w ciasnych kwaterkach pod ziemią. Nie brakuje też celnych, choć prostych, wrażeń z obserwacji współczesnego świata i jego kondycji. Ciekawie wypada zwłaszcza „Violent karma blues”. Ale są też pogodniejsze momenty, bo punk’n’roll to nie muzyka dla smutasów. Ale żeby to docenić musisz być odpowiednio szalony.
Trochę się rozpisałem, a mogłem po prostu napisać, że The Cuffs po raz kolejny nagrali bardzo porządny album, który zadowoli nie tylko zwolenników punk’n’rollowej konwencji. Muszę się w końcu wybrać na jakiś koncert chłopaków, bo to aż dziwne, że jeszcze nie miałem okazji zobaczyć ich w akcji. Jeśli koncerty grają w takim stylu w jakim nagrywają płyty, to musi być to przyjemne doświadczenie.
A tak na koniec, to kim jest ów tajemniczy Count von Madenoff z tytuły płyty? Odpowiedź znajdziemy w refrenie otwierającego albumu numerze „Mad enough”. Takie z tych Cuffsów lingwistyczne żartownisie. Sorry za spoiler.
8/10
The Cuffs „Count von Madenoff and the Electric Anaconda Society”, wyd. Black Fox/Spook Records, kwiecień 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz