Recenzja: Turbonegro „Rock’n’roll machine” — tak, tak, tak i jeszcze raz tak

Nowa płyta Turbonegro wzbudziła ogromny ból dupy w wielu zakątkach naszego globu. Ów dyskomfort dotarł również nad Wisłę. Bolało, starych fanów Turboli mówiących, że kiedyś to było Turbonegro, że „Apocalypse dudes” i w ogóle „Ass cobra”. Bolało wielbicieli Hanka mówiących, że wtedy to było czasy, a teraz to właściwe żadnych czasów już nie ma. Bolało też tych, którzy zastanawiali się jak odpruć z jeansowej katany naszywkę Turbojugend, skoro to oryginalny haft za ciężko zarobione euro. Ból dupy odczuwali również niektórzy true fani dowiedziawszy się, że Turbonegro w 2018 roku zagra w Polsce, ale na Off Festivalu. A mnie tam nic nie bolało. Powiem więcej, ja się tam cieszę, bo strasznie mi się ta nowa płyta podoba.



W szeregach fanklubu Turbojugend pewnie musiała pojawić się spora konsternacja. Co to się stanęło? Gdzie ten deathpunkowy mrok i obsceniczny klimat? Osobiście bardzo cenię sobie takie odważne posunięcia. Hanka zastąpił niemalże mój imiennik, Tony Sylvester, który ma bardzo trudne zadanie. Może odgrywać stare numery sceniczne i muzyczne oraz liczyć na to, że fani ze słabszym wzrokiem nie zauważą, zmiany na froncie. Można też zrobić coś, czego nikt nie oczekiwał i nagrać płytę, jaką po Turbonegro się nie spodziewano.

Poprzedni krążek, a pierwszy z nowym wokalem na froncie, nie przynosił rewolucyjnych zmian w formule. Był po prostu bardzo zachowawczy. Ale „Rock’n’roll machine” od „Sexual harassment” dzieli blisko 6 lat przerwy. Coś czuję, że były to lata rozkminy spod znaku quo vadis Turbonegro.

Na „Rock’n’roll machine” panowie postanowili wyjść ze strefy komfortu i lekko zboczyć z drogi naturalnego rozwoju sięgając do korzeni rock’n’rolla i hard rocka. Turbonegro wrzucili do gara przeróżne inspiracje z lat 80. i przyrządzili z tego niesamowity rock’n’rollowy gulasz po norwesku. Słychać, że jest w tym sporo zabawy i luźnego podejścia bez spiny i silenia się na oryginalność. Jest tu sporo mrugnięć okiem do słuchacza. Turbonegro zabierają w podróż po wielu nawiązaniach do klasyki, od „Jump” Van Halena w „Skinhead rock’n’roll”, przez „TNT” AC/DC w „Rock’n’roll Machine” i „Holidays in Cambodia” Dead Kennedys w „On the rag”, aż po twórczość Johna Carpentera w „John Carpenter powder ballad”. Odniesień i zapożyczeń jest tu więcej, ale wszystkie spotykają się w jednej epoce.

„Rock’n’roll machine” to przede wszystkim spora dawka nowych, przebojowych numerów, które zostają w głowie. Wypuszczane przed premierą pojedyncze kawałki sprawiały lekko niepokojące wrażenie, ale stłoczone wszystkie razem na jednym krążku tworzą fajną, imprezową mieszankę. Po przejściu przez lekko kosmiczne retro intro wpadamy w wir rock’n’rollowej zabawy, która trzyma aż do wieńczącego dzieło stadionowego „Special education”. Całość jest bardzo równa, przez co, trudno wskazać numery wyprzedzające pozostałe o dwie długości. Na minus odstają jedynie „Fist city” i wspomniany „John Carpenter powder ballad”.

Pomimo tego, że tych ejtisowych inspiracji słychać tu o wiele więcej niż dotychczas, to tak naprawdę nie jest to jakaś drastyczna volta w wykonaniu zespołu. Równie dobrze, można by na ten krążek wrzucić np. „High on the crime” z „Party animals” czy „Do you dig destruction?” z „Retox”. Z nowego materiału deathpunkowe korzenie najbardziej czuć w „On the rag”. Stąd też nie jest to jakaś wielka muzyczna rewolucja czy zaoranie poprzedniego wizerunku. Choć współczesne Turbonegro to zdecydowanie zespół mniej mroczny i złowrogi, a bardziej przystępny i radosny.

Zapadające w pamięć melodie, zawodowe brzmienie, fajne solówki, umiarkowane tempa, szalony klawisz i dobry wokal. Wszystko czego potrzeba na dobrej rock’n’rollowej płycie znajdziecie na „Rock’n’roll machine". Wiem, że dla wielu fanów ta płyta może być szokująca, ale ode mnie dostaje cztery raz TAK. Jedyne, co mi się tutaj nie podoba to nijaka oprawa graficzna płyty.

9/10
Turbonegro „Rock’n’roll machine”, wyd. Scandinavian Leather Recordings, luty 2018


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz