Nie będę ukrywał. Lubię tych dziadów i nawet, gdy rozum podpowiada, że mógłbym bezczelnie wytknąć jakieś słabości pełnowymiarowego debiutu punk rockowych cudaków z Warsaw Dolls to serce każe milczeć. A co mi tam. Zresztą, chłopaki z zespołu posłali mi ukłony we wkładce do tej elegancko wydanej płytki, więc jakaś presja pozytywnej opinii na mnie ciąży. No dobra. Pożartowaliśmy, więc pora odłożyć kurtuazję na bok i rzetelnie podejść do sprawy.
Po dwóch wydanych własnym sumptem garażowo-studyjnych demówkach „Mistrz konsolety ucieka” z 2011 roku i „Trzy setki po obiedzie” z 2012 roku, oraz koncertowej płytce „Liver for the music” ( której recenzja pojawiła się już na blogu) nadszedł czas na prawdziwie studyjny debiut. „Trochę glamu, trochę szlamu” w głównej mierze jest podsumowaniem dotychczasowej działalności zespołu, bo z 13 zawartych na krążku numerów aż 10 znalazło się na wspomnianych wyżej wydawnictwach. W sumie, jest to trochę takie „The Best of Warsaw Dolls”. Ale demo to demo. Nakład niewielki i nie wszystko brzmi na nim tak jak powinno, więc czasem warto nadać staremu kawałkowi drugie życie. Chłopaki zapowiadali, że „Trochę glamu” będzie już nagrane porządnie, sterylnie, studyjnie i czysto. Nie do końca tak jest, bo owszem brzmienie jest lepsze i wszystko słychać wyraźniej, ale zostawiono miejsce na luz i odrobinę brudu znanego z demówek. Nie wiem jak było, ale wydaje mi się, że muzycy nie siedzieli po pięć godzin nad każdym dźwiękiem i większość muzy nagrywano prosto z biegu. Jak się jest upierdliwcem i muzycznym purystą, to można wyłapać pewne niedociągnięcia, ale jak śpiewała kiedyś Prawda, to co krzywe to jest właśnie żywe. Jedno jest pewne – Warsaw Dolls nigdy jeszcze nie brzmieli tak dobrze. Nie jestem tylko przekonany do jednego. Charakterystyczna gra gitary basowej została za bardzo wyeksponowana, ale to już kwestia gustu. Co do basu, kiedyś recenzując koncertówkę Happysad zauważyłem, że ich basista przez cały koncert zagrał tylko dwa przejścia. Joey Dollz z WD na „Trochę glamu, trochę szlamu” wydobył ze swojej basówki więcej dźwięków niż Happysad zagra w całej swojej karierze. Widziałem ostatnio nowe DVD Happysad i bardzo się zdziwię gdyby było inaczej.
Wracając do WD. Oprócz numerów z demówek, mamy tutaj premierowe bujające „Zatrute DNA”, lingwistycznie zakręconego „Goryla Laryngo” i nostalgicznie przebojowe „Wyjechać czy zostać”. Gimby nie pamiętają, ale motyw, z tego ostatniego numeru zainspirowano zapewne klasykiem lat 90. z tekstem „gdy masz tysiąc kłopotów, świat wydaje się ponury, do naszego dołącz chóru i zaśpiewaj tut turu”. Mniej lub bardziej jawnych inspiracji jest tutaj sporo, ale Warsaw Dolls nie są zasłuchanymi w Farben Lehre młodzieńcami. Oj nie. Muzycznie rządzą lata 70te i 80te ubiegłego wieku, a pod względem tekstowym horyzonty są znacznie szersze i wykraczające poza ramy zarezerwowane dla punk rocka. I dobrze. Cytując książeczkę dołączoną do płyty „jeżeli i Ciebie uwiera marionetkowa płycizna albo posępny patos w muzyce, na pewno to docenisz”.
Płytę, jak na inicjatywę DIY wydano bardzo profesjonalnie. Niektórzy undergroundowi wydawcy mogliby podpatrzeć, jak powinna wyglądać fajnie wydana płyta w czasach, gdy fizyczne nośniki przeżywają defensywę. Ja z kupowania płyt się raczej nie wyleczę, ale jak młodzian ma wydać te dwie czy trzy dychy, to niech dostanie coś więcej niż srebrny krążek i okładkowy minimalizm. Jeśli ma szukać tekstów w necie, to muzyki też tam będzie szukał.
Co tu dużo gadać. Warsaw Dolls to fajna kapela, więc i „Trochę glamu, trochę szlamu” jest fajnym albumem. Chłopaki nie męczą buły i mimo tego, że nie grają mega nowocześnie, to nie jest to granie wyłącznie dla zgredów. Gimby nie znajo? Niech poznajo. Zapraszam i polecam, Piotr Fronczewski.
Warsaw Dolls „Trochę glamu, trochę szlamu” Warsaw Dolls, Listopad 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz