Recenzja: Czarno-Czarni „Francuska miłość” — miłość, nostalgia i klimaty dancingu

Jarka Janiszewskiego lubię w każdym wydaniu. Może nie jest to wokalista obdarzony niesamowitym głosem, ale za to jego abstrakcyjny zmysł obserwacji i pokrętna logika tekstów od zawsze mi odpowiadały. Niezależnie czy była to alternatywna Bielizna, Doktor Granat czy jego najbardziej przyjazne dla przeciętnego słuchacza oblicze prezentowane w składzie Czarno-Czarni.


„Francuska miłość” to siódma już płyta zespołu konsekwentnie hołdującemu brzmieniu lat 60. Jednak to, co w pierwszej kolejności rzuca się w oczy na nowej płycie Czarno-Czarnych to ciekawe grafiki zdobiące okładkę i wypasiona książeczka. Konrad „Mucha” Moszyński przygotował pod każdy z utworów dedykowaną ilustrację, w charakterystycznym rysunkowym retro-klimacie. W dobie cyfryzacji coraz mniej płyt wychodzi tak dopracowanych pod względem edytorskim. Swoją drogą fajnie by to wyglądało na winylu. Ale winyla jak na razie nie ma.

„Francuska miłość” nie jest koncept albumem, ale płytę zdominowała tematyka miłosna w różnych jej wariantach i odmianach. Wprawdzie rozpoczynający album utwór „Nie oddam kota” opowiada o rozpadzie związku, a konkretniej o podziale majątku, to później jest już zdecydowanie bardziej pogodnie. Choć może nie w sensie pogodowym, gdyż kolejny kawałek, „Ja kocham jesień”, jako jeden z powodów tegoż ciepłego uczucia wymienia deszcz, wiatr i grad. Oprócz tego na płycie mamy tytułową miłość francuską (w sensie, że rozgrywającą się na terenie Francji), a także stołówkową (w sensie, że rozgrywającą się na terenie stołówki). O miłości z perspektywy strategiczno-ekonomicznej opowiada natomiast „Prosty plan”. Mamy też trochę tematyki paranormalnej jak „Wypiję Twoją krew” czy „Potwór Spaghetti pokochał Yeti”, które są już na tyle odklejone od rzeczywistości, że niestety osłabiają siłę tego albumu.

Muzycznie większych zaskoczeń nie ma. Czarno-Czarni dalej mocno stoją w klimatach lat 60. i dancingów z zamierzchłych czasów. Wszystko zagrane jest bez zarzutu, choć brakuje mi tu trochę bardziej energicznych, rock’n’rollowych numerów, które dominowały na pierwszych płytach zespołu. Fajnie natomiast wypada czujna, swingująca sekcja dęta oraz gra perkusisty Dżerego, który na „Francuskiej miłości” pokazuje, że pomysłowy z niego gość, a warsztatu mu nie brakuje. Czarno-Czarni umieją w lata 60. i okolice. To fakt.
Oprócz sekcji dętej, gościnnie na płycie usłyszymy także bliżej mi nieznaną wokalistkę Darię Zaradkiewicz. Daria oprócz francuskich wstawek w tytułowej piosence w zmysłowy sposób zaśpiewała francuskojęzyczną wersję utworu „Miłość i rtęć” z debiutu Czarno-Czarnych. Taki to język, a Daria wie jak go używać, żeby zabrzmiał jak trzeba. Mam jednak wrażenie, że mimo starań Czarno-Czarni w swojej formule stali się już dość przewidywalni i to jest największy mankament tego wydawnictwa.

6,5/10
Czarno-Czarni „Francuska miłość”, Rock Revolution, październik 2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz