Czad Festiwal 2017 — Offspring w końcu zagrał bisa

Piąta jubileuszowa edycja Czad Festiwalu zapowiadała się jako impreza ze sporym rozmachem — pięć dni, pięć scen, pięćdziesięciu artystów. Na bogato. Pierwsze ogłoszenia w postaci takich ekip jak Billy Talent czy Anti-Flag mocno rozbudziły moje nadzieje, ale później napięcie lekko siadło, a line-up zaczął się rozchodzić w różnych, lekko niepokojących. Po raz pierwszy na rockowym festiwalu pojawili się DJ’e, co nie do końca pasuje do profilu tego typu imprezy, ale ma swoje uzasadnienie biznesowe. Finalnie line-up i tak wyglądał całkiem nieźle, ale z różnych przyczyn pięćdziesięciu koncertów zobaczyć mi się nie udało.



Billy Talent — to już moje drugie zetknięcie z tą grupą na żywo, bo wcześniej miałem okazję widzieć ich jak grali u boku Bad Religion w 2010 roku w Warszawie. Przez te lata zespół mocno się wybił, ale kolejne płyty, nie trafiały do mnie już tak bardzo jak albumy I - III. Wtedy w Warszawie miałem okazję zobaczyć zespół, który cały czas budował swoją pozycję, a teraz w Straszęcinie był to już headliner zaprawiony w stadionowych bojach. Billy Talent nieco złagodniał, stał się mniej wrzaskliwy i gniewny, ale i tak zagrał bardzo sprawny, rockowy show, a robota jaką robi na żywo jedyny gitarzysta grupy Ian to jest po prostu klasa sama w sobie. Jedyne co, to miałem wrażenie, że półtoragodzinny program to trochę za długo.


Anti-Flag — na ten koncert czekałem najbardziej. Jeszcze nie miałem okazji widzieć tej grupy na żywo, a śledzę ich dokonania od dawna. W przypadku tego typu oczekiwań sytuacja jest zero-jedynkowa — satysfakcja lub rozczarowanie. W tym wypadku, zdecydowanie warto było się wybrać zobaczyć ich show. Pomimo technicznych niedoskonałości, zwłaszcza w wykonaniu bębniarza, Anti-Flag w koncertowym wydaniu nie zawodzi. Czad, energia, przekaz, kontakt z publiką — tak powinien wyglądać punkowy koncert. Goście mocno idą na żywioł. Justin Sane i Chris # 2 skupiają na sobie tyle uwagi, że dla drugiego gitarzysty, Chrisa Heada, niewiele już zostaje :) Mimo tego, że koncert odbywał się w Tent Stage i rozpoczął się niemal o pierwszej w nocy, to Amerykanom udało się oddać atmosferę klubowego, punk-rockowego show i rozkręcić spektakularne pogo. Z ciekawostek można odnotować, że na setlistę chłopaków trafiły dwa covery, co oczywiste jednym z nich był numer The Clash „Should I stay or should I go”, grupy, która wprowadziła muzyków w świat punk rocka, a drugi, nieco bardziej zaskakujący, bo padło na „Tubthumping”, bodajże najbardziej kontrowersyjnie popowy kawałek anarchizującej Chumbawamby. Całkiem sympatycznie to brzmiało. Oprócz tego na listę trafiło sporo szybkich, ostrych numerów. Anti-Flag na koncertach nie skupia się wyłącznie na singlowych kawałkach. Zabrakło choćby „The Bright lights of America”, ale w zamian można było usłyszeć promujący najnowszą płytę utwór „American attraction”, który na żywo wypada lepiej niż w wersji studyjnej. Muzycy Anti-Flag nie byliby sobą, gdyby między kawałkami nie nawiązywali do polityki. Ze sceny padło sporo mocnych słów o Trumpie, rasizmie i jedności. Mam wrażenie, że w ostatnich latach przekaz zaangażowanych punkowych kapel znowu zyskał na aktualności. Anti-Flag zagrał na Czad Festiwalu koncert, który zdecydowanie zapada w pamięć.


Freeborn Brothers — o tym podkarpackim towarze eksportowym pisałem już dużo i dobrze. Z tego, co widziałem to chłopaki ciągle trzymają dobrą formę, więc jakbyś chciał doświadczyć czegoś ciekawego w dziedzinie gypsy-hobo-trash-grass (czyt. klimaty ocierające się o Gogol Bordello) to warto sprawdzić czy Freeborn Brothers nie grają gdzieś w Twojej okolicy.



Big Cyc — dawno już nie widziałem tej ekipy na żywo, a był to jeden z pierwszych zespołów, jaki zacząłem słuchać jako dziecko. Wizualnie załoga niewiele się zmieniła, może jedynie ciemne okulary tuszują kurze łapki wokół oczu. A sam koncert był sprawny, poprawny i porządnie zagrany. Wciąż jednak na mojej liście najlepszych koncertów Big Cyca numerem jeden jest mały kameralny show, jaki zespół zagrał na otwarcie jednego z rzeszowskich klubów. W podziemnej salce, bez sceny i barierek. Jak na porządnym undergroundowym koncercie. Miałem nadzieję, że na Czadzie usłyszę coś z nowego materiału z dwóch ostatnich płyt, ale przegapiając początek koncertu straciłem tę okazję, bo potem już było standardowe the best of.

Offspring — pewnie każdy, kto był na ostatnim koncercie Offspring na Czad Festiwalu zadawał sobie jedno ważne pytanie. Jak zespół skończy tym razem? Ostatnio opuścił scenę po godzinie intensywnego, choć zalatującego rutyną grania i zakończył koncert bez żadnych bisów czy wylewnych pożegnań. W tym roku na rozpisce Offspring miał mniej czasu — zamiast półtorej godziny wpisano godzinę piętnaście, ale magiczna liczba 60 minut została przekroczona zaledwie o 5. Ale bis zagrali. Offspring na swoich ostatnich koncertach występował w osłabionym składzie i tak też pojawił się w Straszęcinie. Wieloletni gitarzysta grupy i nośnik nieobliczalności Noodles z powodów rodzinnych musiał zostać w domu, a zastępował go znany z H2O Todd Morse, który wcześniej wspierał Offspring na koncertach jako trzeci gitarzysta. Dodatkowego wsparcia udzielał mu Tom Thacker z Gob i Sum41, który przez niemal cały koncert sprawiał wrażenie, że robi to w ramach jakiejś wyrafinowanej kary. Koncert na Czadzie był ostatnim na letniej trasie Offspringa i niestety czuć było, że z tego balona dość mocno uchodzi powietrze. Widać to zwłaszcza po Dexterze, który ewidentnie jest już tym wieloletnim koncertowaniem zmęczony i brakuje mu energii. Może zamiast zmieniać gitarę co utwór warto byłoby się skupić i mocniej zaangażować w grę? Co do materiału, to zespół zagrał praktycznie tę samą setlistę, co dwa lata temu, a jedynym zaskoczeniem było odegranie coveru „Seven nation army” The White Stripes. Pomimo tej kwestii z bisami, to dwa lata temu zespół na Czadzie był w lepszej formie. Brak starego borsuka Noodlesa też niestety jest mocno odczuwalny. Niekoniecznie pod względem muzycznym, lecz pod względem klimatu, którego ów gitarzysta jest nośnikiem. No cóż, dla mnie to był lekki zawód. Koncert odegrany w miarę poprawnie, ale energii brakowało od początku do samego końca.



Kensington — band, któremu przypadła rola headlinera ostatniego dnia festiwalu to dla mnie zupełnie anonimowa historia. Słuchając ich na żywo miałem wrażenie, że to Anglicy, bo grają indie-rocka kojarzącego się nieco z dokonaniami Kaiser Chiefs. A tu niespodzianka — Holendrzy. Nie jest to wprawdzie styl grania, którego jestem wielbicielem, ale koncertowo brzmi to sympatycznie i po prostu dobrze się tego słucha. Jakby Kensington leciał gdzieś w radio to bym się nie obraził. Podobno leci, ale radia słucham tak rzadko, że mam prawo nie wiedzieć.



Coma — to bodajże moje trzecie podejście do Comy na żywo. Jak to mówią do trzech razy sztuka, więc choć raz wypadałoby obejrzeć ich koncert w całości. Są zespoły, których popularność ciężko mi racjonalnie wytłumaczyć i Coma jest właśnie jednym z nich. Owszem, technicznie to sprawny band, ale te pomysły na aranże w większości kompletnie mnie nie ruszają. Na plus można odnotować brak crocsów u Piotra Roguckiego.




Może nie udało mi się zgłębić na wylot tego, co Czad Festiwal w tym roku przygotował dla swoich gości, ale jestem całkiem zadowolony. Chciałem zobaczyć głównie Anti-Flag i tutaj nie ma mowy o jakimkolwiek rozczarowaniu. Żałuję, że nie udało mi się zdążyć na Zebrahead, bo również słyszałem wiele dobrego o ich show. W tym roku było wprawdzie trochę mniej zespołów skierowanych do punkowej publiki, ale i tak w porównaniu do innych tegorocznych festiwali to oferta Czad Festiwalu ładnie się broniła. Dobrym pomysłem było wprowadzenie dodatkowych scen i nieco większa dywersyfikacja gatunków, choć z tym dance, to lekka przesada. Patrząc też po całym festiwalowym miasteczku mam wrażenie, że Czad Festiwal zgolił wąsa i buduje coraz lepszą pozycję. No i dzięki tej imprezie udało mi się zobaczyć parę kapel, które tak blisko Rzeszowa by się nie pojawiły. Na co liczę w przyszłym roku? Gaslight Anthem, Adicts, Lagwagon i będę zadowolony :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz