Recenzja: Zbeer „Live and loud” — powrót śląskich łobuzów

Nigdy nie byłem wielkim fanem twórczości Zbeera, ale pamiętam, że ich debiut „Time to unite” wywołał w swoim czasie spore poruszenie. Mimo tego, że brzmiał dość biednie to w zamierzchłym 2000 roku granie polskiej odmiany street-punka było w trendzie. A przynajmniej tak to wspominam. Zbeera wyróżniało bardziej prostolinijne niż w przypadku The Analogs podejście do grania, dość zabawnie z perspektywy czasu brzmiące solówki i charakterystyczne teksty. Proste, chuligańskie historie o piciu piwa w osiedlowym bistro i ulicznych bójkach. Miało to swój osobliwy urok. Później moje kontakty ze Zbeerem dość mocno się rozluźniły, a ostatniego, wydanego przed dziesięcioma laty studyjnego albumu nawet nie słyszałem. No ale na nim historia Zbeera się nie skończyła.



Dwa lata temu zespół wrócił do sporadycznego koncertowania, a obecnie szykuje materiał na nową studyjną płytę. Jego zapowiedzią jest koncertowy album „Live and loud”, na którym oprócz starych numerów kapeli usłyszymy trzy premierowe utwory w wersjach live. A jak dobrze rozkręcimy głośniki to również i w wersjach loud. Wszystkich kawałków na płycie jest aż 26, jednak większość z nich usłyszmy dwukrotnie, (a jeden nawet trzy), bo album zawiera dwa pełne koncerty Zbeera nagrane na letnich festiwalach w 2016 roku. 10 otwierających płytę numerów zarejestrowano na festiwalu Rock Na Bagnie, a kolejne 16 to nagrywki z MEBP. Numery z RNB lepiej zrealizowano i brzmią całkiem nieźle. W Maniowych już tak dobrych możliwości technicznych nie było, ale jak ktoś słuchał sporo bootlegów w młodości to i tak powie, że jest przyzwoicie.

Co do samej setlisty to zabrakło mi pewnych kawałków, których chętnie bym posłuchał w koncertowej wersji. Przede wszystkim „Time to unite” z debiutu, z niezapomnianą solówką na wstępie :) albo „Tam gdzie kończy się ulica”, „Uliczny klan” czy „77” z drugiej płyty. Ale nie da się zadowolić każdego.

Ciekawie wypadają nowe numery, które w konfrontacji ze starym materiałem brzmią bardziej współcześnie. Zwłaszcza „Co mi zrobisz” wyróżnia się bardziej dojrzałym aranżem. Może to kwestia doświadczenia, jakiego muzycy zdobyli w czasie 6 letniej przerwy od Zbeera? Sidney w międzyczasie grał amerykańskiego punka w Tora Tora Tora, co pod kątem muzyki wykonywanej przez jego rodzimą formację było pewnie dość ożywcze. Ale jak to mówią, ciągnie wilka do lasu i powrót do oi music stał się faktem.

Ekipa Zbeera nigdy nie należała do wirtuozów i to słychać. Miejscami jest nierówno, czasem gitarzyści się gubią czy wręcz przestają grać, wokal nie zawsze się zgadza, a niektóre kawałki nie zaczynają się jak powinny. No cóż, punk rock style starej daty :) Dziś poziom muzyczny niezależnej sceny mocno poszedł do góry, więc chłopaki ze Zbeera mogą brać z młodzieży przykład. Być może warto byłoby pograć trochę więcej przed zarejestrowaniem materiału na koncertówkę, ale każdy, kto gra na niezależnej scenie wie, że przyszłość jest niepewna. Dzisiaj grasz, a jutro dopadają cię obowiązki i proza życia.

Dla starych fanów kapeli „Live and loud” to z pewnością sympatyczny prezent od chłopaków ze Zbeera. Czy uda się przekonać młodych załogantów do głębszego zainteresowania tym bandem? Z tym może być różnie.

6/10
Zbeer „Live and loud”, wyd. Jimmy Jazz, marzec 2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz