Relacja: Impact „Festival” 2017 (czyt. System Of A Down w Krakowie)

Zanim przejdę do podzielenia się wrażeniami z wczorajszego koncertu System Of A Down w Krakowie to warto zastanowić się nad jedną kwestią. Czy Impact, będący faktycznie koncertem trzech zespołów można nazwać festiwalem? Nie. Ale kto to wiedział, gdy ogłoszono, że kolejny Impact będzie w Krakowie a headlinerem ma być System Of A Down? Oprócz organizatorów pewnie nikt więcej. Live Nation zaliczył wcale niemały fail, ale samo zaproszenie Systemu do Krakowa było wystarczającym powodem żeby ściągnąć do Tauron Areny publikę większą niż na ostatnim koncercie Green Day.


W Tauron Arenie zjawiłem się dopiero na półmetku „festiwalowych” zmagań czyli w trakcie koncertu drugiego zespołu — szwedzkiego Royal Republic. Przegapiłem ich występ na zeszłorocznym Czad Festiwalu, więc tym razem nie chciałem powtórzyć tego błędu. Nie do końca się udało, bo załapałem się dopiero na drugą połowę z takimi numerami jak akustyczna wersja „Addictive”, „Everybody wants to be an astronaut”, „Baby”, „Tommy Gun” czy „Full steam spacemachine”. Czyli w sumie same singlowe numery, do których kręcono teledyski. Royal Republic pokazało bardzo sprawne rock’n’rollowe granie, dobry wokal, nienaganne stylówki i sporo luzu. Nie wnikałem dotąd mocniej w ich dokonania i myślę, że czas nadrobić te braki. 


Po Szwedach nadszedł czas na blisko godzinną przerwę w oczekiwaniu na przemontowanie sprzętu na scenie. Chociaż jakbyś chciał wyjść do toalety i kupić piwo to ta godzina mogłaby nie wystarczyć. Kolejek nie było za to do merchu. Ceny koszulek rzędu 110-130 zł to średnia zachęta. Chociaż jak szaleć to szaleć ;)


System Of A Down zaczął swój show w nietypowy sposób. Bez żadnych przydługich wstępów i nastrojowej muzyczki. Całość rozpoczął gitarzysta Daron Malakian intrem z kawałka „Soldier side”, które płynnie przeszło w „Suite-pee”. I tak rozpoczęło się półtoragodzinne walcowanie w wykonaniu zespołu, którym w moich licealnych czasach jarali się wszyscy. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem teledysk do „Chop suey”. To było coś. Do dzisiaj ten numer broni się elegancko. Choć w wersji na żywo wypada średnio. System Of A Down to przykład zespołu, który ma mnóstwo niebanalnych pomysłów, które na płytach brzmią świetnie, za to na żywo zmagania z tymi aranżacjami wypadają różnie. Zwłaszcza w momentach, gdy Serj musi wypluwać słowa z prędkością karabinu maszynowego (vide zwrotka „Chop suey”) — słychać, że się nie wyrabia. Obiektywnie trzeba przyznać, że ten kawałek jest trudny do zaśpiewania, ale pogłoski o tym, że Serj nie jest koncertowym wymiataczem wokalnym są niestety prawdziwe. Chociaż nie ma co marudzić, bo zobaczenie System Of A Down na żywo było sympatycznym przeżyciem. SOAD prezentuje niestandardowe podejście do stadionowego grania. Żadnego mizdrzenia się do publiki, przerw technicznych, zmieniania gitar co kawałek, zaśpiewów typu „eeeejoooo” i innych standardowych zachowań. Numery odgrywano praktycznie bez żadnej przerwy. Na koniec nie było też bisów, ale po tak intensywnym show osobiście nie czułem potrzeby, że chciałbym posłuchać jeszcze czegoś więcej. Co mi zapadło najbardziej w pamięć? „Lost in Hollywood” i „Toxicity”. Fajnie wypadła również akcja z balonami podczas "Hypnotize", a sentymentalnym przeżyciem było zobaczenie „Bounce” na żywo, bo to numer, który wiele lat temu coverowałem z Ustęp Babciu Miejsca.


Po wyjściu z Tauron Areny miałem mieszane uczucia, ale sumarycznie przeważają te bardziej pozytywne. Niesmak pozostawia podejście Live Nation do organizacji koncertu zwanego festiwalem. Rzućcie okiem na line-up Nova Rock Festival, gdzie bilet kupisz za 170 euro, a w składzie masz i Linkin Park i System Of A Down, a do tego Blink 182, Green Day, Slayer i masa innych zespołów. W przypadku Impactu cena za dwa dni jest wyższa, a zobaczysz finalnie 6 koncertów. Słabo to wygląda w takim zestawieniu.

PS: To prawda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz