Filmów dokumentalnych o Jarocinie było wiele, ale historia festiwalu cały czas idzie do przodu. Mam wrażenie, że właśnie ten aspekt porównawczy, pomiędzy Jarocinem z czasów PRL, a tym współczesnym, typowym festiwalem rockowym jest w tym filmie najbardziej wartościowy. Dość ponuro podsumował to Tomasz Budzyński, stwierdzeniem, że Jarocin to obecnie taki rockowy skansen dla starszych gości pokazujących swoim dzieciakom jak bawili się za młodu. A żeby oddać tego ducha, to w jednym roku zagra Armia, a za rok będzie Dezerter. No a za dwa znowu Armia… Ot taka ciągłość historyczna i muzyczne sentymenty.
Kto widział „Beats of Freedom” ten wie, jakiego stylu narracji można spodziewać się po „Jarocinie”. Gadające głowy muzyków i osób zaangażowanych w festiwal, migawki z koncertów i część reportażowo-historyczna — w tym gatunku filmu nie wymyśli się o wiele więcej, bo tak naprawdę nie ma takiej potrzeby. Klasyczna forma sprawdza się najlepiej. Za to fajnym pomysłem jest dzielenie ekranu na dwie części i pokazywanie pewnych spraw w ujęciu historycznym i współczesnym w tym samym czasie. Tyle lat minęło, a tak naprawdę zmieniło się niewiele. Może niektórym spadła forma, jak choćby Kazikowi, który w koncertowym urywku nie wyrabia na zakrętach śpiewając tytułowy dla filmu utwór „Po co wolność”. Największe zmiany widać natomiast w kwestii odbioru muzyki przez publikę. Wystarczy rzucić okiem na fragment koncertu TSA z wręcz opętaną publiką przeżywającą każdy dźwięk. No i później dla porównania ta dzisiejsza publika, gdzie muzyka schodzi na dalszy plan, a podejście „fanowskie” jest mocno passe.
Można by zapytać po co właściwie ta wolność, bo według filmu można uznać, że był to gwóźdź do trumny tego festiwalu. Uwolnione stawki zespołów i problemy z zadymami (swoją drogą ujęcia z zadym wyszły spektakularnie) w brzydkim stylu zamknęły legendarny okres festiwalu. Kiedyś to była enklawa ludzi wolnych, choć żyjących w nieciekawych czasach. Później okazało się, że komercjalizacja imprezy podzieliła ludzi skuteczniej niż komunizm.
Z filmu wyniosłem niestety kilka ponurych wniosków. Przebitki koncertów ze starego i nowego Jarocina pokazują jak niewiele zmienił się krajobraz muzyczny polskiej sceny rockowej. Nie brakuje starych gości odcinających kupony od legendarnej przeszłości. W wypowiedziach czuć gdzieś tę atmosferę zbliżającego się końca rock’n’rolla i punka. No cóż, punk rock przetrwał komunizm to może przetrwa i hipsterów. Zobaczymy :) Smutnawo wypadł też Patyczak, niemłodniejący, ale bardzo pozytywnie zakręcony gościu z sercem na dłoni, który w filmie ociera się o takie prostactwo, że aż żal na to patrzeć.
Film został elegancko wydany z dodatkowym bonusowym dyskiem z materiałami dodatkowymi. Znajdziemy tam między innymi archwialne utwory z festiwalu w Jarocinie, takich bandów jak 1984, Aurora, Izrael czy Farben Lehre, cały koncert akustyczny Brudnych Dzieci Sida w zamkniętym amfiteatrze małej sceny Jarocina, a także materiały ze Spichlerza Polskiego Rocka (znowu koncertowe nagrania Patyczaka, Tomek Budzyński w utworze Siekiery, i urywki pokazujące to nietypowe miejsce na muzealnej mapie polskiego rocka. Swoją drogą muszę się tam kiedyś wybrać). Oprócz części muzycznej wrzucono tam ciekawe fragmenty wywiadów, które nie zmieściły się w filmie lub za bardzo wykraczały za ramy opowiadanej historii. Bufet z Wańki Wstańki wspomina imprezownię z Jarocina ’87, Anja Orthodox opowiada o tradycji „obrzutu” zespołu przez publikę, Grabaż wspomina o dramacie, jakim była kiedyś zerwana struna w gitarze, Olaf Deriglasoff o specyfice otrzymywania zaproszeń na koncerty telegramem. Jednak niekwestionowanym mistrzem jest Andrzej Nowak z TSA, który wspomina smak ciepłej wódki zagryzanej zerwaną z ziemi trawą i kiepami, które znajdywało się pod urzędowymi kratkami. Nie dość, że smak młodości, to i smak zwycięstwa, bo przy tej zagryzanej trawą wódce dowiedzieli się o wygranej TSA w jarocińskim konkursie.
„Jarocin, po co wolność” to dobry, choć nie wybitny, materiał historyczny wsparty nieoczywistym doborem muzyki. Dodatkowe plusy za rzeszowskie akcenty w postaci Aurory, Wańki Wstańki i 1984. Dla rockowych historyków rzecz obowiązkowa.
8/10
Kto widział „Beats of Freedom” ten wie, jakiego stylu narracji można spodziewać się po „Jarocinie”. Gadające głowy muzyków i osób zaangażowanych w festiwal, migawki z koncertów i część reportażowo-historyczna — w tym gatunku filmu nie wymyśli się o wiele więcej, bo tak naprawdę nie ma takiej potrzeby. Klasyczna forma sprawdza się najlepiej. Za to fajnym pomysłem jest dzielenie ekranu na dwie części i pokazywanie pewnych spraw w ujęciu historycznym i współczesnym w tym samym czasie. Tyle lat minęło, a tak naprawdę zmieniło się niewiele. Może niektórym spadła forma, jak choćby Kazikowi, który w koncertowym urywku nie wyrabia na zakrętach śpiewając tytułowy dla filmu utwór „Po co wolność”. Największe zmiany widać natomiast w kwestii odbioru muzyki przez publikę. Wystarczy rzucić okiem na fragment koncertu TSA z wręcz opętaną publiką przeżywającą każdy dźwięk. No i później dla porównania ta dzisiejsza publika, gdzie muzyka schodzi na dalszy plan, a podejście „fanowskie” jest mocno passe.
Można by zapytać po co właściwie ta wolność, bo według filmu można uznać, że był to gwóźdź do trumny tego festiwalu. Uwolnione stawki zespołów i problemy z zadymami (swoją drogą ujęcia z zadym wyszły spektakularnie) w brzydkim stylu zamknęły legendarny okres festiwalu. Kiedyś to była enklawa ludzi wolnych, choć żyjących w nieciekawych czasach. Później okazało się, że komercjalizacja imprezy podzieliła ludzi skuteczniej niż komunizm.
Z filmu wyniosłem niestety kilka ponurych wniosków. Przebitki koncertów ze starego i nowego Jarocina pokazują jak niewiele zmienił się krajobraz muzyczny polskiej sceny rockowej. Nie brakuje starych gości odcinających kupony od legendarnej przeszłości. W wypowiedziach czuć gdzieś tę atmosferę zbliżającego się końca rock’n’rolla i punka. No cóż, punk rock przetrwał komunizm to może przetrwa i hipsterów. Zobaczymy :) Smutnawo wypadł też Patyczak, niemłodniejący, ale bardzo pozytywnie zakręcony gościu z sercem na dłoni, który w filmie ociera się o takie prostactwo, że aż żal na to patrzeć.
Film został elegancko wydany z dodatkowym bonusowym dyskiem z materiałami dodatkowymi. Znajdziemy tam między innymi archwialne utwory z festiwalu w Jarocinie, takich bandów jak 1984, Aurora, Izrael czy Farben Lehre, cały koncert akustyczny Brudnych Dzieci Sida w zamkniętym amfiteatrze małej sceny Jarocina, a także materiały ze Spichlerza Polskiego Rocka (znowu koncertowe nagrania Patyczaka, Tomek Budzyński w utworze Siekiery, i urywki pokazujące to nietypowe miejsce na muzealnej mapie polskiego rocka. Swoją drogą muszę się tam kiedyś wybrać). Oprócz części muzycznej wrzucono tam ciekawe fragmenty wywiadów, które nie zmieściły się w filmie lub za bardzo wykraczały za ramy opowiadanej historii. Bufet z Wańki Wstańki wspomina imprezownię z Jarocina ’87, Anja Orthodox opowiada o tradycji „obrzutu” zespołu przez publikę, Grabaż wspomina o dramacie, jakim była kiedyś zerwana struna w gitarze, Olaf Deriglasoff o specyfice otrzymywania zaproszeń na koncerty telegramem. Jednak niekwestionowanym mistrzem jest Andrzej Nowak z TSA, który wspomina smak ciepłej wódki zagryzanej zerwaną z ziemi trawą i kiepami, które znajdywało się pod urzędowymi kratkami. Nie dość, że smak młodości, to i smak zwycięstwa, bo przy tej zagryzanej trawą wódce dowiedzieli się o wygranej TSA w jarocińskim konkursie.
„Jarocin, po co wolność” to dobry, choć nie wybitny, materiał historyczny wsparty nieoczywistym doborem muzyki. Dodatkowe plusy za rzeszowskie akcenty w postaci Aurory, Wańki Wstańki i 1984. Dla rockowych historyków rzecz obowiązkowa.
8/10
Marek Gajczak, Leszek Gnoiński, „Jarocin, po co wolność”, Barton Film, luty 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz