Recenzja: Pleasure Trap „ Hell called earth” — historia o chłopakach, którzy zawsze chcieli być modsami, ale urodzili się w Polsce o kilkanaście lat za późno

Ekipa nowa, ale jak to na niezależnej scenie bywa, twarze dobrze znane. Warszawskie trio Pleasure Trap tworzą muzycy z takich projektów jak nieistniejące już bandy The Lunatics i Warsaw Dolls czy działający obecnie Lazy Class. Jednak w odróżnieniu od tych grup bazą muzyki tworzonej przez Pleasure Trap nie jest punk rock, a stylistyka vintage z nastawieniem na modsowskie klimaty.


Nie przepadam za takim archeologicznym podejściem do grania, ale w czasach niezawisłych rządów hard-core’a decyzja o sformowaniu takiej grupy to z jednej strony wyraz odwagi, a z drugiej silnej potrzeby muzycznej samorealizacji i spełnienia modsowskich fantazji zespołu. Część składu Pleasure Trap mierzyła się już w przeszłości z graniem retro klimatów w całkiem fajnym zespole Lovelot, ale ich nowy band nie jest prostą kontynuacją tego kierunku.

Mam wrażenie, że założeniem Pleasure Trap było możliwie wierne oddanie klimatu znanego z płyt Small Faces, Purple Hearts czy The Jam, co widać nawet po stylówkach członków zespołu. Efekt to całkiem spójnie brzmiący 12-minutowy materiał z czterema piosenkami, w których wokalami wymieniają się Eryk (jego głos dobrze znają fani Lazy Class), oraz Maciek, który śpiewał w The Lunatics. Teksty jak na taką muzę przystało są oczywiście po angielsku, ale akcent zdradza polski rodowód zespołu. Może to i plus, bo jakby chłopaki starali się naśladować gwarę Londynu to by już było zbyt grubą przesadą. Chociaż jest taki japoński oi’owy band COBRA, któremu to wychodzi całkiem sympatycznie. Ale to jest ogólnie ciekawa historia, zwłaszcza jeśli chodzi o konstrukcję tekstów, gdzie w zaśpiewanych po japońsku piosenkach pojawiają się wrzucone całkiem z czapy i bez sensu angielskie słowa. Polecam posłuchać, bo mimo tego, że brzmi to zabawnie to goście grają stylową muzę. Wracając do Pleasure Trap, warto podkreślić, że teksty nie są o pierdołach. Ciekawie wypada zwłaszcza rozpoczynający album numer „Hunt for hunters”, który można skwitować popularnym przed laty sloganem „nie ma kompromisu w obronie matki ziemi”.

Pleasure Trap to melodyjne, chwytliwe granie, w sam raz do posłuchania przy kuflu piwa w sobotni wieczór w pubie. Mimo tego brakuje mi w tej EPce czegoś, co przełamie konwencję, ale w takiej dawce całość się broni. Czekam na pełnowymiarowy materiał i liczę na hity na miarę debiutanckiego krążka The Jam.

Swoją drogą, fajnie by było pójść krok dalej i oprócz samej muzycznej konwencji sięgnąć głębiej, wykorzystując w nagraniach sprzęt z epoki. Takie konsekwentne podejście fajnie sprawdziłoby się również na koncertach.
Płyta została wydana własnym sumptem i mimo tego, że zapakowano ją w tekturową kopertę, to wygląda to fajnie i elegancko. Retro kolorystyka i stylowe fotki, wsparto zapakowaną do koperty rozkładówką z napisanymi ręcznie tekstami. Tak to się robi — koszt niewysoki, a wrażenie bardzo pozytywne.

Materiał można odsłuchać w całości w sieci, ale fanów tego typu grania zachęcam do kupienia płyty od zespołu. Wydanie jest limitowane do 100 sztuk, więc jak chcecie mieć w kolekcji takiego rarytasa to warto odezwać się do chłopaków, zanim wszystko się wyprzeda.



6,5/10
Pleasure Trap „Hell called earth”, wyd. własne, grudzień 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz