Miałem nie pisać tutaj o kinie, ale byłem ostatnio na
przedpremierowym pokazie filmu „Millerowie” ("We're the Millers"), który spokojnie mogę oznaczyć
tytułem swojego bloga. Dlaczego? Z jednej strony mamy klasyczne elementy
amerykańskiego kina – nienawiść przeradza się w przyjaźń, a nawet w coś
więcej, nieudacznik staje się mężczyzną, przeciwieństwa zaczynają się
przyciągać, dobro i lojalność zostają nagrodzone, a źli otrzymują to, na co
zasługują. Jednak „Millerowie” mają to, czego brakowało choćby słabowitemu „Tedowi” – film jest
faktycznie zabawny. Nie tak jak zwykle, gdy limit humoru zostaje wyczerpany góra po
30 minutach. Mocnych akcentów nie brakuje i nie ma tu zbyt wielu żenujących
żartów adresowanych do młodzieży gimbazjalnej. Mimo tego nie jest to także lajtowe
poczucie humoru w klimacie starych komedii z Louisem De Funes.
Ciekawy pomysł, dobry dobór aktorów – szacunek dla Willa
Poultera – no i w końcu coś zabawnego. Chociaż zwiastun zapowiadał się słabo. Polska
premiera już 15 sierpnia, więc jak chcecie się zresetować przy sympatycznym
amerykańskim kinie, to polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz