Nowy projekt Adama Nergala Darskiego i Johna Portera to marketingowy majstersztyk. Już dawno nie było w mediach tak dużo szumu o płycie z rockowego pogranicza. Nawrócony na bluesa Nergal eksplorujący korzenie rock’n’rolla to wydarzenie bardziej chwytliwe niż przemiana Agnieszki Chylińskiej w młodocianego skinheada. Sam fakt współpracy Darskiego z Porterem zaciekawia, a co dopiero efekty ich wspólnego grania. Dla Portera półakustyczne kawałki z pogranicza bluesa, americany i rock’n’rolla to nie pierwszyzna, za to Nergala nagranie tej płyty musiało kosztować sporo odwagi. Jednak słychać, że dla Adama ta nowość jest szczególnie ekscytująca.
Gdzieś przeczytałem, że to taki folk łamany przez blues. No nie rozpatrywałbym tego w takich kategoriach. Oczywiście jest tu sporo około bluesowo-rockowych klimatów i rdzennego gitarowego grania opartego na minimalnej liczbie akordów, ale z takim Dżemem to nie ma to nic wspólnego. Nick Cave czy King Dude to bardziej właściwe tropy i od skojarzeń z tymi artystami nie da się uciec. Czy to źle? Dla mnie nie. Jak Nergal z Porterem odnajdują się w takim graniu i trafia to do ludzi, to czemu nie? Zresztą, styl to sprawa drugorzędna, bo zawsze najważniejszy jest muzyk, jego klimat, osobowość, styl, a tego w Me And That Man nie brakuje.
Jaki jest podział ról w tym duecie? Najprościej rzecz ujmując można powiedzieć, że Nergal odpowiada za mrok i marketing, a Porter za flow. Sam dobór trzech promujących album klipów oparto na Nergalu. Sorry John, ale Twoja połowa promocyjnego tortu jest wyraźnie mniejsza. Za to Porter zdecydowania lepiej wypada wokalnie, bo taki lekko Cave’owy Nergal brzmi z początku dość kwadratowo. Trochę jakby szlify zdobywał na konkursach piosenki żołnierskiej. Po niemiecku. Ale też nie ma co się przesadnie czepiać, bo słuchając całego albumu to początkowe wrażenie szybko ginie. Choć w takiej „Magdalene”, skąd inąd moim ulubionym numerze na płycie, to nie da się ukryć, że w wokalnej konfrontacji Nergal-Porter przewaga jest po stronie Johna. Jak już jestem przy swoich ulubionych momentach to wyróżniłbym również „Voodoo Queen”, „My church is black” i „Of sirens, vampires and lovers”. Z całego zestawu darowałbym sobie jedynie country numer Johna Portera „One day” utrzymany w konwencji Casha. Kawałek jest sympatyczny i wpada w ucho, ale średnio pasuje do tej ponurawej układanki.
Po wspomnianych tytułach widać, że Me And That Man to nie piosenki o popijaniu capuccino. Nergal przeciągnął Portera na ciemną stronę mocy. W tekstach króluje mroczna konwencja i poważna tematyka z pogranicza wiary, miłości, śmierci. Taki „Love & Death” ze strofami nawiązującymi do historii Sida i Nancy przypomniał mi klasyka Brudnych Dzieci Sida „Love kills”. W sumie to nawet przekaz jest podobny. Wszystkie teksty są w języku angielskim, oprócz bonusowego „Cyrulika Jacka” (czyt. Dżaka ;)), który pokazuje jak nienajlepszy tekst może pokiereszować fajny kawałek. Tekst napisany przez Olafa Deriglasoffa, to taki trochę casus serialu „Belle epoque”, gdzie miał być klimat, a wyszło jak wyszło.
Doczepić się za to nie można do samego wydania płyty, która podobnie jak albumy Behemotha elegancko dopieszczono. Ode mnie pięć z plusem, choć front z portretem Bukowskiego nie do końca mnie kupił. Jednak sam skład książeczki, grafiki, zdjęcia czy nawet dobór papieru to zdecydowanie górna półka. Dla takich wydań warto kupować płyty. O lipie nie może być mowy.
Apropo składu, pomimo sugerującej duet nazwy w projekt zaangażowano konkretnych muzyków. Bas i kontrabas obsługuje jazzman Wojtek Mazolewski, a za garami obsadzono progresywnego metalowca Łukasza Kumańskiego. Nie brakuje też gości, którzy zostali dość mocno schowani w produkcji, aby nie odbierać blasku głównym bohaterom przedsięwzięcia. Akordeon dograł Czesław Mozil, chórki nagrali Figo z Braci Figo Fagot i Damian Ukeje, Michał Łapaj z Riverside nagrał solo na hammondzie, jest też chórek dziecięcy, skrzypce, damskie wokale, szaleństwo.
Mimo tego, na płycie króluje minimalizm i atmosfera swobodnego jammowania. Przybrudzone brzmienie jest zwarte i nieco duszne. Oddaje ponurą atmosferę cmentarnej kaplicy ;) Elegancko wypadają gitary — brzmieniowo czysty vintage. Akustyki grają bardzo naturalnie, a dograne gdzieniegdzie lekkie przestery mruczą jak stare kocury. Przede wszystkim całość brzmi bardzo naturalnie, a poszczególne instrumenty nie zostało odarte z duszy cudami techniki. Lubię i szanuję takie podejście.
„Songs of love and death” to płyta, która zaciekawia na początku i zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach. Nie jest to naładowany hiciorami produkt, dla młodocianych fanów Behemotha. Czuć w nim dojrzałość, osłuchanie i konkretny warsztat (no z małym minusem wokalnym). Me And That Man swoje w życiu przeżyli i ten album dobrze to uwydatnia. Zespół ma już za sobą pierwsze koncerty — co warte podkreślenia Me And That Man zaczął koncertowanie od europejskiej trasy. To klarowany sygnał, że nie jest to skok na kasę i celebryckie granie nastawione na szybki komercyjny sukces w Polsce.
Fajnie jakby „Songs of love and death” nie był jednorazowym strzałem w wykonaniu tego składu. Płyta nie jest doskonała, ale pokazuje mocny potencjał na granie sensownej, prawdziwej muzyki.
7,5/10
Me And That Man „Songs of love and death”, wyd. Cooking Vinyl/ Agora, marzec 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz