Relacja: Green Day i The Interrupters w Krakowie — konkret i profesjonalizm

Wczoraj zobaczyłem na żywo kolejny band ze swojej koncertowej bucket list. Muzyka Green Day towarzyszyła mi od najmłodszych lat i mimo przelotnych fascynacji różnymi gatunkami punk rocka ekipa Billiego Joe zawsze gdzieś przez mój odtwarzacz się przewijała. Ich płyty, oglądane w internecie koncerty i sam styl gry miały na mnie bardzo duży wpływ. W sumie to nawet nie zdawałem sobie sprawy jak duży, bo nawet to, jaką gitarę wybrałem jako swoje pierwsze poważne wiosło, oraz to jak nisko ją wieszałem było w dużej mierze inspirowane Green Dayem. No cóż, taka prawda. Trochę to trwało, ale w końcu udało mi się zobaczyć swoją młodzieńczą fascynację na żywo i powiem jedno. Patrząc na Green Day człowiek ma wrażenie, że czas stanął w miejscu.

Zanim przejdziemy do Green Daya warto wspomnieć o rozgrzewającej publikę ekipie The Interrupters. Zespół stosunkowo młody, ale ograniem nie ustępuje wielu większym grupom. Osadzone w klimacie ska i oi granie mocno zbliża się do klimatów Rancida. Ewidentnie czuć ducha Tima Armstronga, który był producentem ich dwóch płyt i współpracował z tworzącymi grupę braćmi Bivona przy swoim solowym projekcie. Gdyby wokalistkę Aimee zastąpić Timem, mielibyśmy skankową wersję Rancida. Nawet to rozleniwione frazowanie się zgadza. Ale czy to źle mieć tak zacne inspiracje? Nie i The Interrupters udowodnili to swoim zwartym, półgodzinnym setem. Zajebiste ogranie, fajna energia, dobra selekcja numerów — takie koncerty się zapamiętuje. A „She got arrested” chodzi mi po głowie od rana. Szkoda tylko, że zgodnie ze starą zasadą „support musi być nagłośniony gorzej” The Interrupters mieli mało selektywne brzmienie ze schowanymi garami.


Po półgodzinnej przerwie technicznej i standardowej rozgrzewce z króliczkiem przy „Blitzkrieg bop” Ramones Tauron Areną zawładnął Green Day. Zespół rozpoczął swoje niemal dwie i pół godzinne energetyczne show od niezbyt lubianego przeze mnie numeru „Know your enemy”, ale w wersji live z mocno wyeksponowaną perkusją Tre Coola zabrzmiało to mocarnie. Koncertowy skład Green Daya z dwoma dodatkowymi gitarzystami generuje gęstą ścianę dźwięku, ale mimo tego wszystko wypada bardzo selektywnie. Brzmienie konkret. Choć publika z trybun może być innego zdania.

Recenzując ostatnią płytę Green Daya byłem nieco rozczarowany nowym materiałem. Konfrontacja na żywo z numerami „Bang bang”, „Revolution radio”, „Youngblood”, „Still breathing”, „Forever now” i „Ordinary world” udowodniła, że może na płycie jest przyzwoicie, za to w koncertowej selekcji między starymi numerami, a materiałem z „American idiot” bronią się bardzo dobrze. Zwłaszcza „Revolution radio” wsparte efektywną pirotechniką kopało tyłek jak należy. No i to brzmienie gitar robi naprawdę dobrą robotę.


Zespół grał blisko dwie i pół godziny, więc trudno mówić o jakimś niedosycie. Zastanawiałem się, jakie kawałki chciałbym jeszcze usłyszeć na żywo. „X-kid”, „21 guns”, „86”? Szybki rzut oka na setlistę pokazał, że piosenki z ostatniej trylogii zostały całkiem pominięte. Podobnie jak numery z „21st century breakdown” poza wspomnianym „Know your enemy”. Oprócz najnowszej płyty najmocniej wyeksponowano materiał z „American idiot”. Trochę szkoda, ale zespół na emeryturę się nie wybiera i chętnie zobaczę ich jeszcze kiedyś na żywo z lekko zmodyfikowaną setlistą.

Oprócz konkretnego, energetycznego grania bez oznak rutyny Green Day to także show stworzony z myślą o fanach. Zupełnie inaczej niż The Offspring, który na żywo cechuje się podejściem w stylu „nie chce mi się, mam wyjebane, ale zagram”. Billie Joe prowadził sympatyczną konferansjerkę (z mocnymi anty-Trumpowskimi akcentami) i parokrotnie zapraszał fanów na scenę do wspólnego grania i śpiewania. Jeden odszedł nawet z podarowanym Gibsonem w ręce. Chociaż czy faktycznie takie rozdawnictwo nie kończy się po zejściu ze sceny? Nie wiem. Tak czy siak przygoda życia i wspomnienie na wiele lat ma piękne. Drogi Krzysztofie, jak to czytasz to się odezwij, chętnie się dowiem jak to wygląda.

Zastanawiałem się czy nie będę nieco zawyżał średniej wieku na koncercie, ale czasy, gdy Green Day był zespołem dla dzieciaków minęły. Owszem, byli na koncercie rodzice razem z nastoletnimi dzieciakami, ale mam wrażenie, że to właśnie Ci rodzice zainteresowali swoje pociechy muzyką Green Daya. Spora część publiki śledziła dokonania chłopaków od lat 90. co dawało niezły przekrój pokoleniowy pod sceną. Pod sceną różnica wieku była zauważalna, za to na scenie czas się zatrzymał. Billie Joe od kilkunastu lat nie postarzał się nawet o dzień. Nie wiem jak on to robi, ale zarówno wizualnie jak i pod względem posiadanej energii niezmiennie trzyma fason. Szacunek.

Czy było fajnie? Tak. Czy mi się podobało? Tak. Czy chciałbym ich zobaczyć ponownie? Tak. Trzy razy tak dla Green Day. To był fajny wieczór.


4 komentarze:

  1. Krzysztofem nie jestem, ale kontakt z chłopakiem miałam (na fb) i gitarę zdecydowanie otrzymał na dodatek z autografami całej trójki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie zostaje nam tylko pozazdrościć przygody życia.

      Usuń
  2. Jak ja żałuję, że mnie tam nie było! Green Day także towarzyszy mi od najmłodszych lat.

    OdpowiedzUsuń