Recenzja: Green Day „Revolution radio” - nie do końca udany powrót

Cztery lata dzielą „Revolution radio” od zamykającego Green Dayowską trylogię albumu „Tre!”. Wielu uważało, że na poprzednich trzech wydawnictwach Green Day przestrzelił, a próba epickiego przeskoczenia samych siebie skończyła się twórczą kontuzją. Owszem, z perspektywy czasu na „Uno”, „Dos” i „Tre” jest kilka naprawdę dobrych numerów. Choćby taki „X-kid”. Jednak obrany kierunek nie do końca zaprowadził zespół w dobrą stronę. „Revolution radio” miało być tym powrotem do korzeni i kolejnym mocnym strzałem w dyskografii zespołu. Singlowy „Bang bang” mocno pobudził apetyt, bo tak energetycznego numeru Green Day nie nagrał od dawna. Kolejny singiel, czyli tytułowe „Revolution radio”, też był niezły, choć nie wybijał się ponad poziom „Uno”, „Dos” i „Tre”. Za to zalatujący manierą My Chemical Romance trzeci singiel, „Still breathing” pokazał, że ów powrót do wielkich należeć nie będzie.

Mimo upływu lat Green Day wciąż jest dla mnie bardzo ważnym zespołem. Jeszcze jako dzieciak słuchałem na kaseciaku „Insomniac”. Później w moje ręce wpadło „Dookie” i tak to już jakoś poszło. Dziś dyskografię Green Day mam przerobioną jak tabliczkę mnożenia w podstawówce i niezmiennie za każdym razem z zaciekawieniem czekam na nowe kawałki ekipy. Co by nie gadać, zespół ma u mnie zawsze bardzo duży kredyt zaufania. Mimo tego, mam wrażenie, że po „American idiot” ekipa Billiego Joe wciąż boryka się z problemem wielkiej popularności tej płyty. Co by nie nagrali, to i tak można to zastrzelić błyskotliwym zdaniem, że Green Day skończył się na „Black album”. Zaraz… Komercyjny sukces to spore brzemię i mam wrażenie, że czuć je w większości numerów, które wyszły później spod ręki muzyków. Jedyna opcja to zaorać to wszystko i zacząć od nowa.

Taką próbę podjęto właśnie na „Revolution radio”. „Bang bang” wyznaczył dobry azymut jednak gdzieś po drodze zespół się pogubił. Wspomniane „Still breathing” jest tego najlepszym przykładem - tak Green Day nie grał nigdy. I w sumie dobrze, bo nie jest to przekonywujące, pomimo tego, że kawałek słaby nie jest. „Revolution radio”, „Youngblood”, „Outlaws”, „Bouncing off the wall” i „Say goodbye” się bronią, ale reszta albumu nie odstaje ponad przyzwoity poziom. W siedmiominutowym „Forever now” nie udało się stworzyć epickiego rozmachu na miarę „Jesus of suburbia”, a wieńczący dzieło akustyczny „Ordinary world” również nie stanie się nowym „Time of your life”, „Macy’s day parade” ani nawet „Whatsername”. Taki balladowy Green Day był świetny, a „Ordinary” jest po prostu ordinary.

Jako niereformowalny wielbiciel kapeli cieszę się z nowego materiału chłopaków, ale po „Revolution radio” niestety zostaje spory niedosyt. Mam nadzieję, że w styczniu w Krakowie muzycy nie postawią mocno na promowanie nowej płyty, bo poza tymi kilkoma numerami, o których wspomniałem to wolałbym posłuchać starszego materiału.

5,5/10
Green Day „Revolution radio”, Reprise, październik 2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz