„Uratuj siebie” to mocno religijny album. Nie jest to ani zarzut, ani pochwała tylko proste stwierdzenie faktu. Ras Luta mocno promuje ideologię rastafarianizmu na polskiej ziemi i robi to w jedynym słusznym dla rastafari gatunku. Drugi solowy album Ras Luty to muzyczna podróż na wyluzowaną Jamajkę, gdzie rządzi regałowy chillout, a nad wszystkim unosi się duch Haile Selassie.
Przyznam szczerze, że nie przepadam zbytnio za takim graniem, dlatego przeszło godzinna dawka minimalistycznego, old-schoolowego reggae, w którym wokal gra pierwsze skrzypce, jest dla mnie nieco nużąca. Ale może taki był zamiar Ras Luty? Snująca się leniwie regałowa pulsacja, przyjemnie rozluźnia. Energią może nie powala, ale mimo wszystko ma coś w sobie.
Instrumentalny minimalizm urozmaica głównie sekcja dęta wypożyczona z zespołu Tabu oraz pojawiające się gdzieniegdzie damskie chórki. Wszystko mocno siedzi w klimacie i nie ma tutaj żadnych stylistycznych skoków w bok. Muzycznie płyta jest przyzwoita, ale brakuje mi tu większej rozmaitości i elementu zaskoczenia. Nawet charakterystyczny głos Ras Luty, inspirowany jamajską szkołą reggae, w tak dużej dawce traci na sile oddziaływania i miejscami brzmi po prostu monotonnie.
Teksty Ras Luty najłatwiej opisać, jako pozytywny przekaz – miłość, dobro, otwarte serce czy, co ciekawe, pochwała pracy. Jeżeli ktoś utożsamia się mocno z ideologią rastafarian to „Uratuj siebie” na pewno mu się spodoba. Tak samo jak znajomi bywalcy pielgrzymek zachwycają się Luxtorpedą.
Na „Uratuj siebie” Ras Luta odpoczywa od energetycznego klimatu znanego z płyt jego macierzystej formacji EastWest Rockers. Drugi solowy krążek Luty to dobry album na wiosenne rozleniwienie, ale na imprezę lepiej zabrać ze sobą albumy EWR. Żeby było coś miłego na koniec, to plusy za oprawę graficzną - może nie widać tego po zamieszczonym wyżej zdjęciu, ale wygląda naprawdę dobrze.
Ras Luta „Uratuj siebie”, Karrot Kommando, Marzec 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz