Relacja: Orange Warsaw Festival 2013 byłby świetny, gdyby…

Warszawa to dziwne miasto. Byłem tam zaledwie cztery dni, a zdążyłem zaliczyć manifestację zwolenników legalizacji marihuany, Yard Sale - zlot hipsterów organizowany przez Mustache Warsaw oraz Orange Warsaw Festival, na którym jedną scenę dzielili hip-hopowcy z Cypress Hill, pop-punkowy The Offspring oraz popowa Beyonce. W Rzeszowie, aż tak wiele się nie dzieje. Może dlatego, że nie ma u nas Starbucksa.
Jak można się domyślić, celem mojej podróży był Orange Warsaw Festival 2013. Wydarzenie, o którym było bardzo głośno od momentu potwierdzenia show Beyonce. Na pozostałych artystów w line-upie trzeba było czekać żenująco długo, dlatego, żeby wyhaczyć dobre miejsce zaklepałem bilet w ciemno. Na szczęście pojawienie się Cypress Hill i The Offspring poprawiło mi humor.
Impreza zapowiadała się obiecująco. Światowy show Beyonce, klasycy gatunku Cypress Hill, The Offspring – zespół, przy którego kasetach spędziłem wiele godzin, a do tego Basement Jaxx – znany z udziału w tanecznej grze na PS3, OCN, Lipali i Tinnie Tempah. Koncert zorganizowano na Stadionie Narodowym, co niejako dodawało prestiżu całemu przedsięwzięciu. Jak pisałem, zapowiadało się naprawdę obiecująco.
Festiwalowy weekend popsuła pogoda. Zrobiło się absurdalnie zimno, mokro i ponuro. Co gorsze, na teren stadionu zgodnie z 852 punktem drobiazgowego regulaminu nie można było wnosić parasoli… Ale przynajmniej zamknęli osławiony dach na narodowym.
W związku z tym, że Warszawa to nie tylko OWF na pierwszy dzień festiwalu przybyłem dość późno. Na scenie montowała się ekipa Basement Jaxx, więc rozsiadłem się na trybunie by zobaczyć, jak wypadną na żywo. Zobaczyć, to w sumie coś tam można było. Byłem na wielu małych, średnich i dużych koncertach, ale w takiej odległości od sceny nie siedziałem nigdy. Stadion Narodowy faktycznie jest bardzo duży. Nawet telebim, którego szerokość szacowałem na 10m wydawał się groteskowo niewielki. Na scenie widać było głównie logistyczne rozmieszczenie poszczególnych artystów. Bardziej szczegółowy obraz pokazywał telebim. No cóż, stadion wielki, chciałem na trybunę no to mam. Na koncert idzie się jednak głównie po to, żeby posłuchać muzyki i tu spotkało mnie największe na tegorocznym OWF rozczarowanie. Gorsze niż wszędobylskie kolejki. Gorsze niż marża 500% w punktach gastro. Gorsze niż wspomniany regulamin. Gorsze niż ironiczne wąsy stołecznych hipsterów. Nagłośnienie było po prostu, nie bójmy się tego słowa, do dupy. Głos jako tako się przebijał, choć przy dużych odległościach zdarzało mu się falować. Za to instrumenty brzmiały jakbym zakrył swojego kaseciaka grubym kocem. Cholera, nagłośnienie na Orange Warsaw Festival 2013 to kompletne nieporozumienie… Myślałem, spoko, może to wina Basement Jaxx, nagłośnili ich gorzej, żeby pokazać klasę na Beyonce. O naiwności moja! Ruszyłem więc na dumnie nazwane miasteczko festiwalowe, gdzie mogłem postać w kolejce, przepłacić i połazić po błocie. Co zabawne, zakupiłem też sobie piwo w plastikowym kubku, którego nie mogłem wnieść na teren poza „miasteczkiem”, na którym sprzedają to samo piwo. Oczywiście zgodnie z 1019 punktem regulaminu. Może za małą marżę tam narzucili? Nie wiem.
Wróciłem akurat na końcówkę Basement Jaxx, bo coś pod kocem jeszcze burczało. Chwila przerwy i na scenie zainstalowała się Beyonce. Muszę przyznać, że timing i brak obsuwek, to spory plus dla organizatorów OWF. Mój kontakt z Beyonce do tej pory ograniczał się do radia i telewizji, gdzie przypadkiem coś o uszy mi się obiło. Specjalnie się tym występem nie emocjonowałem, ale kobieta, mimo w dalszym ciągu kiepskiego nagłośnienia, zrobiła na mnie wrażenie. Głos przebijał się całkiem przyzwoicie, podkłady wciąż burczały spod koca, a partie gitary solowej bzyczały jak namolny komar. Jednak w przypadku tej artystki liczy się głównie głos i show, a było, co oglądać. Wizualizacje na ogromnym telebimie, filmy wprowadzające widza w klimat i dający czas na zmianę scenicznego stroju no i cały układy choreograficzny wykonywany z grupą tancerek oraz tancerzami z Les Twins. Trasa Mrs. Carter Tour to przemyślany spektakl, a dopracowanie szczegółów i wykonanie robią spore wrażenie. Dobry koncert. Fajny show. Tragiczne nagłośnienie… No i zimno jak w chłodni, ale na polską pogodę nigdy nie ma, co liczyć.
Drugi dzień, chciałem zobaczyć w całości, jednak na otwierających koncert Lipali już nie zdążyłem. Będzie jeszcze okazja ich zobaczyć, za to Cypress Hill ciekawili mnie bardziej. Występ amerykańskich hip-hopowców mogę spokojnie uznać za najgorzej nagłośniony koncert, na którym byłem. Początek brzmiał tak źle, że miałem ochotę wyjść. Wysoki wokal B-Reala osadzono w takim drażniącym rejestrze i na takiej głośności, że aż bolało. Na szczęście akustyk odnalazł swój polarowy koc, którym wszystko ponownie przykrył. Wokale były w miarę słyszalne. Oprócz zwrotek, które brzmiały bełkotliwie. Za to podkłady można uznać za niebyłe. Nie słyszałem kurde prawie nic. Tylko niezrozumiałe buczenie i wybijające się niekiedy perkusjonalnia. Gdybym przyjechał tylko na Cypress Hill, to bym się wkurzył. Po godzinie i 15 minutach z Cypressami nadszedł czas na to, na co czekałem, czyli godzinę i 15 minut w wykonaniu The Offspring.
Zaczęli z kopyta i, co ciekawe, z dodatkowym gitarzystą, od energetycznego „All i want”. Wokal brzmiał fajnie, za to gitary cichuteńko! Cicho i spod koca. Jedynie gitara akustyczna w „Kristy, are you doing okay” i „Why don’t you Get a Job” oraz solówki były nagłośnione jak należy. Brzmienie przebasowione, bez selektywności, buczące – słabo! Wydaje mi się, że na scenie też nie było zbyt różowo, bo „Have you ever” nieco się Offspringowi rozjechał. Mimo tego, widać, że kolesie są w formie. Dexter ładnie wyciągał góry, a Noodles dawał czadu jak należy. Offspring spiął poślady i dał radę – zdecydowanie najlepszy koncert na tegorocznym OWF. Setlistę można sprawdzić w sieci. Zabrakło mi jedynie kilku numerów a najnowszej historii grupy, za to duża ilość klasycznych już kawałków pop-punkowej ekipy mi to zrekompensowała. Imprezę zakończył Fatboy Slim, na którego się już nie załapałem.
Orange Warsaw Festival 2013 byłby świetny, gdyby nagłośnienie nie było tak złe. Gorzej by się tego zrobić pewnie nie dało. Na pogodę nie ma żadnego wpływu, ale nagłośnienie przy takich gwiazdach powinno kopać tyłek i zapewniać selektywne brzmienie. Tego tutaj zabrakło. Można przeżyć kolejki, absurdalny regulamin, zimno czy wysokie marże, ale nie tak kiepskie nagłośnienie… Panie Metz, wstyd.
A, i jeszcze jedno. Bilety na trybuny w przypadku Stadionu Narodowego to kiepski pomysł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz