Czy warto iść na koncert Die Arzte nie znając niemieckiego? || relacja

Jak w tytule. Czy warto iść zobaczyć Die Arzte nie znając niemieckiego? Przed koncertem nie zadałem sobie tego pytania, a w kontekście ostatniego show berlińskiej legendy w Warszawie bardziej zastanawiało mnie, dlaczego nie pojechałem na Arzte w 2013 roku, kiedy grali w Polsce po raz pierwszy. A przyznam, że lubię tych niemieckich śmieszków z rockowo-popowo-punkowym rodowodem. W sumie to chyba jedyny niemiecki band, którego mam całą dyskografię. Przecież to Die Beste Band der Welt, więc nie wypada nie mieć.



Koncert w Progresji był pierwszym klubowym koncertem Arzte od dobrych paru lat i pierwszym na europejskiej klubowej trasie Miles & More, po której zespół wraca na cztery duże festiwale. Tak więc okazji do zobaczenia Arzte na żywo zbyt wiele nie ma. Skorzystało z niej na pewno ogromne grono niemieckich fanów, bo tego wieczoru Progresja została mocno zgermanizowana.

Nie wiem jak Farin, Bela i Rod to robią, ale czas się dla nich zatrzymał. Jak wyszli na scenę, to miałem wrażenie, że w jakiś tajemniczy sposób wróciliśmy do czasów, gdy na MTV leciała jeszcze muzyka. Może na serio są wampirami, o których śpiewał Bela?

Jakoś tak wyszło, że w ostatnich latach nie śledziłem działalności Arzte zbyt dokładnie, a to błąd, bo spośród 36 numerów (!!!), jakie zagrali tego wieczoru było dla mnie parę anonimowych strzałów. Zaczynając od zagranego po raz pierwszy „Rückkehr”, który promuje nowy materiał Arzte. Setlista była bardzo obszerna, ale nie da się zadowolić wszystkich, liczyłem między innymi na „Manner sind schweine”, „Die banane”, „Scheint die Sonne auch für Nazis?”, „Ist dat noch punkrock?”, „Mein Baby war beim Frisör” czy nawet „Langweilig”, ale wszystkiego mieć nie można :) Oczywiście starych hitów z lat 80. i 90. nie brakowało, choć nie obraziłbym się gdyby setlista składała się bardziej z numerów spod znaku „kiedyś to było”.

Die Arzte to minimalistyczny band — jedna gitara, bas, proste aranże bębnów — przez co na żywo muzycznie wielkiego wrażenia nie robi. Nie jest to też band, który na koncertach gra ostrzej niż na płytach. Lekarze nie posiłkują się również żadnymi scenicznymi wodotryskami. Oprócz gry oświetleniem niewiele się na scenie działo. Siła zespołu tkwi w piosenkach, które jak było tego wieczoru widać, ich niemieccy fani znają na pamięć. Bardzo ważnym — lub wręcz najważniejszym — elementem koncertu są dowcipne (wnioskuje po reakcjach Niemców) dialogi między wszystkimi członkami zespołu w przerwach pomiędzy piosenkami. Czasem trwające po parę minut. Bez znajomości języka czułem się średnio, bo widzisz, że coś się dzieje, a nic z tego nie rozumiesz. Większość europejskich kapel grając w Polsce posiłkuje się w takich sytuacjach językiem angielskim. Na samym początku Farin zagadnął po angielsku czy ktoś na sali nie zna niemieckiego, jak odezwały się głosy, że tak, to dodał, „we’are the best band in the world and bla bla bla” i dalej rządził niemiecki. Swoją drogą czy Siczka z KSU grając w Londynie zagaja publikę po angielsku? Wątpię.

Fajnie było zobaczyć Die Arzte w klubie, widać, że pomimo większej koncertowej przerwy, formy im nie brakuje. Ale jak dla mnie jeden raz jest wystarczający. Chyba, że kiedyś nauczę się niemieckiego i będę w stanie wynieść z ich koncertu coś więcej.

Die Arzte, Warszawa, Progresja, 16.05.2019

PS: Artur Tylmanowski, dziękuję i pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz