Archiwalny materiał z października 2018 roku.
----------------
Amerykanie z Good Charlotte wrócili z nowym albumem, „Generation Rx”, który pokazuje, że etap pop-punkowego grania, zespół ma już za sobą. O tym, czy muzycy faktycznie spoważnieli będzie można przekonać się naocznie już 12 lutego, kiedy Good Charlotte po raz pierwszy odwiedzi Polskę. Z tej okazji porozmawialiśmy z gitarzystą zespołu Billym Martinem, o nowej płycie i zmianach, jakie zaszły w zespole.
Kojarzę generację X, słyszałem o generacji Y, ale nie mam pojęcia co kryje się za pojęciem „Generation Rx”. Co oznacza tytuł Waszego nowego albumu?
Dorastaliśmy jako część generacji X i patrzymy z tej perspektywy na kolejne pokolenie dzieciaków wychowanych na internecie, który jest ogromną część popkultury i całego ich życia. To jest miejsce skąd generacja Rx pochodzi. Nam, jako dzieciakom z generacji X, pozwoliła przetrwać muzyka, którą zajmowaliśmy się zamiast na przykład brać narkotyki. Tu chodzi o masę różnych rzeczy, a ta płyta jest rodzajem komentarza i pokazaniem naszego punktu widzenia na współczesny świat.
Brzmi poważnie, a teksty na „Generation Rx” faktycznie są mroczniejsze od waszych poprzednich dokonań. To zamierzone działanie czy tak po prostu wyszło?
Tak, to zdecydowanie świadome działanie. Na nowej płycie też są lżejsze rzeczy, ale większość jest na serio i są to bardzo osobiste utwory. Nasze teksty dobrze rezonują z tym, co czują nasi fani, którzy nie raz mówią nam, że nasze piosenki pomogły im przejść przez trudne chwile w życiu. Kiedy podchodziliśmy do tworzenia materiału na tę płytę Benji (współzałożyciel, drugi wokalista i gitarzysta zespołu — przyp. red.) chciał żeby teksty z tej płyty pomagały ludziom się odnaleźć.
Poprzedni album, „Youth authority”, był muzycznym powrotem do Waszych pop-punkowych korzeni, a zapowiadające nowy krążek single brzmią inaczej. Jak określiłbyś brzmienie „Generation Rx”?
Nowy album jest mroczny, ciężki i zdecydowanie bardziej rockowy. No i jest tu więcej tonacji E-moll. Jest też sporo elektroniki, trochę ambientu… Ciężko to wyjaśnić, ale na pewno jest to mroczniejsza płyta niż „Youth authority” — ale to cały czas bardzo melodyjne granie.
Właśnie, w waszych nowych kawałkach słychać sporo elektroniki, a w „40oz dreams” śpiewaliście, że rockowe kapele nie powinny się bawić w DJ’owanie. Skąd więc te wstawki?
Nie traktuję tego jak DJ’ingu (śmiech). Zresztą sam uwielbiam muzykę elektroniczną. Ten kawałek mówił raczej o tym, że rock’n’roll staje się mniej istotny niż był kiedyś. A dla nas jest ważne, żeby grać na gitarach i czuć się na scenie jak na rockowym koncercie. I nadal to czujemy.
Co się zmieniło w Was od czasów „Little things”?
Rynek muzyczny uległ kompletnemu przemodelowaniu. Gdy wypuściliśmy „Little things” podpisaliśmy kontrakt z wielką wytwórnią, a muzyka rockowa była cały czas grana i w radio i telewizji. Oczywiście teraz rock dalej istnieje, ale obecnie najważniejsze jest koncertowanie, bo poza nim, nie ma za bardzo możliwości żeby wyjść z naszą muzyką do ludzi. Myślę, że w Europie pod tym kątem jest o wiele lepsza sytuacja niż w USA, gdzie praktycznie nie ma już żadnych rockowych radiostacji. To jest dla nas największa zmiana, bo czujemy, że działamy na rynku, który odwrócił się plecami do rocka. Oprócz tego oczywiście postarzeliśmy się, dorośliśmy, jesteśmy żonaci, mamy dzieci i obecnie ważne są dla nas inne rzeczy i inne wartości niż wtedy. Myślę, że te wszystkie sprawy, o których śpiewaliśmy w „Little things”, którym poświęcaliśmy wtedy uwagę, którym chcieliśmy się przeciwstawić, już nie są dla nas tak istotne. Patrzymy na świat inaczej niż wtedy.
Wracając do rynku muzycznego. W ostatnich latach do łask wracają winyle. „Youth authority” i „Generaton Rx” również ukazały się na czarnych krążkach. Jak to jest z Tobą pod tym kątem? Jesteś kolekcjonerem winyli?
Nie jestem kolekcjonerem, ale uważam, że to wspaniałe, że winyle wracają. Pamiętam, że jedną z moich ulubionych rzeczy, gdy byłem dzieciakiem było chodzenie do sklepów muzycznych i kupowanie kompaktów bazując wyłącznie na okładce. Widziałem jakąś płytę i myślałem „o, ten album musi być cool”. Kupowałem i sprawdzałem w domu, bo nie można było usłyszeć wcześniej takiej muzyki gdziekolwiek. Kupowanie fizycznych albumów miało swój klimat. Teraz w telefonie mam setki płyt, ale trzymanie prawdziwej płyty w rękach to coś wyjątkowego — zwłaszcza jeśli to winyl.
W lutym 2019 roku po raz pierwszy zagracie w Polsce. Jesteście podekscytowani?
Zdecydowanie tak. Jak wspominałem, muzyka rockowa w Europie dobrze się rozwija. To zupełnie coś innego niż w USA. W Europie to coś poważniejszego. Czujesz w fanach ich pasję, a przed koncertem widzisz kolejkę czekających na wejście ludzi, którzy mają kolorowe włosy, tatuaże, koszulki ulubionych zespołów… Widać, że w Europie chodzenie na koncerty rockowe to cały czas ważne wydarzenie, które ludzie kochają. Po prostu czuć, że w Europie mamy wielkich fanów.
Czy mając na koncie spory komercyjny sukces czujecie się jak bohaterowie waszej piosenki „Lifestyles of the rich & famous” czy udało się Wam zachować normalność i prowadzicie zwyczajne życie?
Trochę tak i trochę nie. Podwożę swoje dzieciaki do szkoły, chodzę normalnie na zakupy, więc myślę, że to całkiem zwyczajne życie. Ludzie pewnie myślą, że mieszkam w rezydencji z dwudziestoma pokojami, ale tak nie jest. Czy czuję, że odniosłem sukces? Tak, bo muzyka to moja jedyna praca. Cieszę się, że mogę utrzymać swoją rodzinę wyłącznie dzięki niej. Czy oderwałem się od tego, jaki byłem dwadzieścia lat temu? Może trochę. Wtedy kiedy zaczynaliśmy i szło naprawdę bardzo dobrze, wszystko się udawało i byliśmy cały czas w trasie — to wtedy pewnie tak. Teraz jesteśmy starsi, mamy dzieciaki, inne obowiązki, patrzymy też rozsądniej na pieniądze. Owszem granie sprawiło, że jesteśmy sławni i bogaci, ale czy odkleiliśmy się od rzeczywistości i tego jacy byliśmy kiedy dorastaliśmy? Zdecydowanie nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz