Archiwalny wywiad ze stycznia 2019 roku
- - - - - - - - - -
Szwedzi z Backyard Babies od trzydziestu lat udowadniają, że rock’n’roll jest wiecznie żywy. Przy okazji premiery ósmego w ich karierze albumu zatytułowanego „Sliver & gold” porozmawialiśmy z Dregenem, gitarzystą i drugim wokalistą zespołu.
Kiedy trzydzieści lat temu zakładaliście Backyard Babies to spodziewaliście się tego, że w 2019 roku nadal będziecie grać rock’n’rolla?
Cały czas jesteśmy na scenie między innymi dlatego, że nigdy nie mieliśmy żadnego konkretnego planu. Owszem mieliśmy jakieś oczekiwania, ale nie planowaliśmy, że „za pięć lat będziemy największą kapelą na świecie”. Po prostu chcieliśmy grać rock’n’rolla i tak wyszło. Nie dociera do mnie jeszcze, że nasza przygoda trwa już trzydzieści lat. Mam wrażenie, że gramy dopiero dziesięć lat.
Na dodatek cały czas działacie w niezmienionym składzie. Czy to trudne tworzyć z tymi samymi ludźmi przez tak długi czas?
Trochę tak i trochę nie. To na pewno ciężka sprawa, ale wyszło nam to całkiem naturalnie. W 1989 roku byliśmy po prostu czterema piętnastolatkami, którzy chcieli grać w rockowym zespole. A tu nagle okazuje się, że nie masz już piętnastu lat, a czterdzieści pięć, ale to, co wtedy czuliśmy się nie zmieniło. Cały czas kochamy to robić, a mam wrażenie, że niektóre zespoły po takim czasie są kurewsko wyeksploatowane. Oczywiście u nas też zdarzały się trudne momenty i nikt nie mówi, że granie tyle lat to łatwizna, ale nie zamierzamy składać broni.
Czy granie rock’n’rolla zmieniło się przez te lata?
Rock’n’roll tak naprawdę nigdy się nie zmienia i myślę, że takie kapele będą zawsze. Cały czas czekam na kolejny, naprawdę wielki rockowy zespół.
Wydajesz się być spokojny o przyszłość rock’n’rolla.
Myślę, że przyszłość rock’n’rolla wygląda bardzo obiecująco i powstanie jeszcze dużo ważnej, istotnej muzyki. Wiesz, zdecydowanie nie jestem fanem Donalda Trumpa, ale jedna, jedyna dobra rzecz jaka przydarzyła się dzięki jego prezydenturze to to, że zaczęło powstawać dużo dobrej muzyki. Wszystko przez to, że ten kraj stał się taki popierdolony. Im więcej Donaldów Trumpów na świecie, tym więcej ciekawej muzyki się pojawi. Najlepsza muzyka rodzi się ze złości. Z gniewu. Jeżeli ludzie mają przyjemne i dające dużo satysfakcji życie, to ciężko będzie im tworzyć dobrą muzykę. Rock’n’roll jest depresyjny, więc niestety te problemy, które mamy obecnie na świecie mogą być dobre dla muzyki.
Wasz debiut zatytułowaliście „Diesel & power”, a najnowszy album to „Sliver & gold”. Czy ta gra słów w nazwie, to swego rodzaju powrót do korzeni?
Nie, ta nazwa nie odnosi się do naszego debiutu. Ten tytuł to raczej uczczenie tego, że gramy już trzydzieści lat. Nasza droga jest naznaczona tymi tytułowymi odłamkami tłuczonego szkła i ciężkimi chwilami, ale jest też złoto.
Po przesłuchaniu Waszej nowej płyty mam wrażenie, że postawiliście na prostsze i bardziej klasyczne, rock’n’rollowe utwory niż ostatnio. Nie ma tam numerów w stylu „Th1rt3en or Nothing” z waszego poprzedniego krążka.
Na „Sliver & gold” jest dużo rdzennego rock’n’rollowego grania. Dzięki temu był to dość prosty album do napisania i zrobiliśmy go bardzo szybko. Porównując go do poprzedniej płyty, mam wrażenie, że „Sliver & gold” wyszedł nam bardziej naturalnie i trochę bardziej classic-rockowo. Może ze względu na nasz wiek? Ale tak naprawdę nigdy nie próbowaliśmy robić czegoś, co by do nas nie pasowało i udawać kogoś kim nie jesteśmy. Zawsze staraliśmy się tworzyć muzykę i teksty, oddające to jak się w danym momencie czujemy. To, co jest na płycie pokazuje to, kim jesteśmy jako Backyard Babies w 2019 roku.
Podobno wiele zmieniło się w Waszym podejściu do nagrywania odkąd zostaliście rodzicami.
Zanim pojawiły się dzieciaki mogliśmy wejść do studia, siedzieć tam do rana i godzinami rozmawiać o naszych pomysłach, szukając inspiracji i odpowiednich emocji. Odnalezienie właściwego feelingu zajmowało nam naprawdę dużo czasu zanim faktycznie zaczęliśmy nagrania. A jak już zostaliśmy rodzicami to wpadamy do studia z myślą „jebać to, weźmy się za robotę” (śmiech). Zrobiliśmy się po prostu bardziej efektywni.
Wraz z promocją Waszej nowej płyty ruszyła w social media akcja #BackyardBabiesStories, w której Wasi fani mogą dzielić się wspomnieniami związanymi z zespołem. A jakie są Twoje ulubione momenty z Waszej kariery?
Jest tego mnóstwo, ale staram się żyć chwilą i najbardziej jaram się tym, co robimy obecnie. Cieszę się nową płytą i uważam, że „Sliver & gold” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie do tej pory zrobiliśmy. Z przeszłości, zawsze najbardziej ekscytujące były te pierwsze razy, jak np. gdy po raz pierwszy graliśmy w Japonii czy Ameryce… Gdy zakładaliśmy zespół w 1989 roku to na pierwsze zarobione z muzyki pieniądze musieliśmy czekać do 1998 roku. Graliśmy przez niemal dziesięć lat nie dostając za to zupełnie nic. I w końcu po tylu latach to, co robimy chwyciło. Więc wiesz, zespół ma trzydzieści lat, ale jako profesjonalni muzycy robimy to dopiero od dwudziestu lat (śmiech).
Dregen, chciałbym przy okazji zapytać o Hellacopters. Ciężko było Ci wrócić do zespołu po dwudziestu latach przerwy?
Byłem super podekscytowany tym powrotem. Kiedy rozstałem się z zespołem w 1998 roku, nie było między nami żadnego kwasu, nie pokłóciliśmy się o nic, ani nic z tych rzeczy. Problemem było wtedy to, że grałem w dwóch zespołach na raz, a oba nabierały tempa i po prostu zaczęło brakować mi czasu. Niemożliwe stało się łączenie grania z Hellacopters i Backyard Babies. Dlatego cieszę się, że Hellacopters beze mnie radzili sobie tak dobrze. Na dwudziestą rocznicę wydania naszego debiutu, „Supershitty to the Max!”, zdecydowaliśmy się zagrać koncert z tym materiałem na Sweden Rock Festival. Po tym jak zeszliśmy ze sceny uznaliśmy, że było zajebiście i że nadszedł czas, żeby do tego wrócić. Powoli rozmawiamy coś o nagraniu nowej płyty, ale na razie jeszcze nic nie wiadomo. Mam przeczucie, że Hellacopters mogą jeszcze nagrać najlepszą płytę w swojej historii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz