Recenzja: Blink 182 „California” – mimo wszystko rozczarowanie

Długo czekałem na nową płytę Blink 182. Głównie ze względu na zaskakujące zmiany personalne w składzie zespołu. Miejsce śpiewającego gitarzysty Toma DeLonge zajął Matt Skiba z Alkaline Trio. Takie połączenie, podobnie jak zapowiadający płytę numer „Bored to death”, zapowiadało się bardzo obiecująco. Czy udało się wykorzystać potencjał Alkaline Trio i tchnąć świeżego ducha w płuca Blinka? Trochę tak i trochę nie.


„California” to na pewno nowe otwarcie w historii Blinka i największa szansa na tzw. dobrą zmianę w historii kapeli. Na ostatnich dwóch płytach słychać było więcej mroku, mniej melodyjnego pop-punkowego grania i więcej skojarzeń z drugim projektem Toma, czyli Angels&Airwaves. Teraz siłą rzeczy musiało być inaczej. Ponadto do współpracy zaproszono w roli producenta Johna Feldmana z Goldfingera, a swojego wsparcia kompozytorskiego udzielił także Patrick Stump z Fall Out Boy. Czy udało się w takim składzie stworzyć epokowe dzieło klasyków pop-punka ery MTV? Nie do końca, ale jak w każdym dobrym filmie… są momenty.

Nowy Blink to przede wszystkim Matt Skiba, którego nostalgiczna barwa głosu mocno wpłynęła na brzmienie płyty. I to jest bardzo duży plus „Californii”. Jest inaczej, jest świeżo i są skojarzenia z Alkaline Trio. Nie taki był jednak cel przyświecający tej płycie. Czuć, że zespół chciał wymyślić siebie na nowo. Słychać, że nie chciano kopiować swoich ostatnich dokonań, ale mimo tego każdy z okresów działalności Blinka stał się inspiracją dla poszczególnych numerów. Mamy więc klasyczne kilkudziesięciosekundowe piosenki-żarty („Built this pool”, „Brohemian rhapsody”) oraz równie klasyczne pop-punkowe hiciory rodem z czasów „Take off your pants” ("She's Out of Her Mind"), jednak nie wszystkie numery siedzą w typowej dla Blinka stylistyce. Fajnie jest wtedy, gdy muzycy kierują się w stronę załoganckiego melodic punka po linii NOFX (zwróćcie uwagę na riffy w „Cynical”), za to ciężej trawi się te bardziej radiowo-popowo-nijakie momenty, które przekraczają już pewne granice między graniem skomercjalizowanego pop-punka, a zwykłym amerykańskim pop-rockiem („Sober”, „California”). Nie do końca mi to pasuje, ale przyznam, że płyty słuchałem rekordowo długo, chociaż przycisk „next” po kilku przesłuchaniach był wyraźnie nadużywany.

A jak radzą sobie poszczególni muzycy? Mój ulubiony bębniarz, Travis Barker, nieco spuścił z tonu, a czasem kombinuje na wyrost (jak choćby w pierwszej zwrotce „No future”, gdzie przesadzony rytm zaburza motorykę numeru), jednak generalnie trzyma swój bardzo wysoki poziom. Krótkie perkusyjne przejście we wstępie do „Cynical” to mój ulubiony fragment gry Travisa na tej płycie.

„California” to niestety nienajlepsza forma wokalna Marka, który raz śpiewa wyżej niż powinien, a raz wplata w swoje wersy zbyt siłowe nuty. Matt z kolei osadza wszystkie dźwięki w punkt i radzi sobie z wokalami i gitarą lepiej niż Tom, jednak jego barwa głosu dość mocno miejscami zbliża się do Marka, chociaż w Alkaline śpiewa bardziej charakterystycznie, przez co trudniej je od siebie odróżniać. W przypadku Toma nie było tego problemu, ale jego koncertowe możliwości wokalne w ostatnich czasach dość mocno szwankowały, więc nowy Blink na żywo powinien zyskać.

„California” ma dobre momenty, ale są to głównie momenty. Płyta, jako całość niestety nie porywa. Po singlowych „No future” i „Bored to death” spodziewałem się albumu, który rozwali system i wytyczy nowe tory na pop punkowej drodze, ale niestety nie wyszło to tak dobrze jak oczekiwałem. Trochę szkoda, bo potencjał był bardzo duży.

6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz