Orange Warsaw Festival 2016 – pełna rehabilitacja

Już trzy lata minęły od mojego ostatniego razu na Orange Warsaw Festival. W Rzeszowie dalej nie mamy Starbucksa, za to na warszawskim festiwalu widzę, że zaszły same pozytywne zmiany. Przede wszystkim po przeniesieniu Orange ze Stadionu Narodowego na Tor wyścigów konnych Służewiec w końcu możemy mówić o festiwalu, bo ostatnio to był po prostu duży koncert. Koncerty na Stadionie Narodowym zasłynęły z tego, że miały paździerzowatą akustykę, a z miejsc na trybunach nie dawało się ani nic zobaczyć ani nic usłyszeć. Te problemy w kontekście Służewca możemy uznać za niebyłe. Właśnie, co było kiedyś, to było. Ważne, co działo się teraz – a działo się dobrze.

Skunk Anansie

Może i line-up nie rzucał na kolana. Na jaranie się Laną Del Rey jestem po pierwsze za stary, a po drugie mam w głowie zbyt mało myśli samobójczych, żeby poczuć ten szalony entuzjazm. Chociaż sam przyjechałem tam zobaczyć Die Antwoord, a to też nie sytuuje mnie w obozie ludzi w pełni zdrowych na umyśle. Orange Warsaw Festival 2016 nie rozpieścił fanów rocka, ale parę fajnych momentów udało mi się zobaczyć.

Przede wszystkim Die Antwoord, czyli jak dla mnie numer jeden całego festiwalu. Gdyby GG Allin żył w dzisiejszych czasach to być może byłby trzecim członkiem tej pokręconej ekipy z Kapsztadu. Die Antwoord ze swoim miksem hip-hopu, rave i elektroniki udowodnili, że nawet grając klubowe nuty, można grać ekstremalnie. Można by powiedzieć, że to taki klubowy odpowiednik Behemotha – ocieranie się o okultyzm, mroczne i przegięte stylówy oraz dobrze zrobiona muza to przepis na tą dobrze marketingowo przemyślaną mieszankę. A do tego osobliwe wizualizacje, na których animowane penisy mieszają się z wizerunkami zdeformowanych ludzi. Tak jak w teledyskach, show totalny, bez cenzury i granic dobrego smaku. Na setliście przekrój przez wszystkie albumy i całkiem świeże numery, które bronią się jak trzeba. Mam wrażenie, że Die Antwoord mimo swojej mocnej pozycji dopiero się rozkręcają. Może to kwestia tego, że był to ich pierwszy koncert na trasie i stąd te pokłady pogańskiej energii rodem z RPA? Nie wiem, ale Die Antwoord polecam. Zresztą od koncertu minęło już dobrych parę dni, a ja dalej sobie nucę „Fatty boom boom”. Była moc. A tak ocierając się o klimaty mniej muzyczne, muszę przyznać, że Yolandi na żywo prezentuje się znacznie lepiej niż w teledyskach.

Die Antwoord
Dobry koncert zaliczyła również Skin z ekipą, czyli Skunk Anansie. Nigdy nie byłem ich fanem, ale trzeba docenić luz, energię i poruszanie się nie tylko w rozrywkowym klimacie, ale też w bardziej trudnych kwestiach politycznych i społecznych, jak choćby religijny fundamentalizm. Nigdy nie byłem zwolennikiem twierdzenia, że zaangażowane politycznie kapele – nie mówię tu akurat o Skunk Anansie – powinny zamykać się we własnym getcie i grać koncerty dla wąskiej grupy ludzi o podobnych poglądach. Polityka i problemy społeczne dotyczą każdego z nas, więc chwalę sobie podejście takich grup Anti-Flag czy niegdyś The Clash. Widać, że Skunk Anansie również to rozumie. No i fajnie.

Pozytywnie zaskoczyli też Editors. Do tej pory odbijały mi się o uszy ich radiowe numery, a na setliście mieli parę kawałków, które klimatem przywodziły mi na myśl lubiany przeze mnie band Gaslight Anthem. Choć to zupełnie inna para kaloszy, to brzmiało to całkiem, całkiem.

Trochę żałuję, że nie udało mi się zdążyć na cały koncert Julii Marcell. Ostatnia płyta, „Proxy”, dość mocno mi podeszła i byłem ciekawy, jak to wszystko broni się na żywo. Z tego, co udało mi się zobaczyć, to Julia koncerty gra bardzo sympatyczne. Trafiłem akurat na „Tarantino”, czyli końcówkę setu i jedyne, co mogę powiedzieć, po tak krótkim fragmencie, że jestem jak najbardziej na tak. Dziewczyna ma pomysły, dobre teksty i zgrabne hollow-body ;) Nie udało mi się również zobaczyć całego Kalibra 44, choć widziałem ich już raz przed wydaniem „Ułamka tarcia” i z DJ Feel-Xem na pokładzie, to widzę, że trochę się u nich pozmieniało. Zwłaszcza na setliście, bo usłyszałem parę numerów z nowej płyty, które w koncertowym składzie brzmiały niekiedy lepiej niż w wersjach studyjnych. Takie zmiany lubię.

Julia Marcell na Warsaw Stage w namiocie
Trudno nie wspomnieć o Lanie Del Rey, której fani zdominowali pierwszy dzień festiwalu. Pozdrawiam dziewczynę z koszulką „Die youg”. Co do samej Lany to wygląda dobrze, głos ma przyjemny, muzyków w składzie zacnych, ale dalej nie kumam tego depresyjnego retro-klimatu. Chociaż na żywo dziewczyna ma w głosie więcej życia niż na płycie, to i tak nie udało mi się dotrwać do końca jej show. Nie żebym sobie podciął żyły czy coś takiego. A tak btw, czy hasło „Born to die” to taki odpowiednik grepsu „Życie do śmierci”?

Jeszcze mniej skumałem koncert rapera Schoolboy Q. NOFX śpiewa, że daje z siebie 60%. Ten ziomek aż tyle z siebie nie zaoferował. Dla mnie wtopa. Nawet Ten Typ Mes wypadł ciekawiej. Nie moja bajka to również Skrillex. Myślałem, że dubstepy to już zamknięty rozdział internetowych żarcioszków, ale widzę, że Skrillex konsekwentnie robi swoją dziwną muzę. Zapach zioła w powietrzu tylko uświadomił mnie w przekonaniu, że na trzeźwo ciężko docenić zamysł artystyczny tego elektronicznego nakurwu z głębi zdigitalizowanych trzewi belzebuba.

Skrillex strzela z lasera
Plus za dwie sceny, dzięki którym nie było niepotrzebnych przerw. No ale festiwal to jednak nie sama muza, a miasteczko na Służewcu ogarnięto bardzo spoko. Pamiętam, że na Narodowym jak człowiek zgłodniał można było ogarnąć jakąś kiełbę, bigos albo hot-doga, jednak to były już dawno zapomniane czasy przed hipsterską rewolucją gastronomiczną w Warszawie. Teraz od falafela przez sushi aż po kolesi, którzy wypiekali pizzę w kamiennym piecu zamontowanym w food tracku. Catering spoko, kolejki do zniesienia, płatności bezgotówkowe też zrobione jak należy. Organizacyjnie nie ma, do czego się doczepić. Trochę śmieszyły mnie tylko te sponsorskie wysepki, gdzie między scenami można było pogibać się przy silent disco, w myśl zasady „mam bilety na koncert, ale choooj dajcie mie słuchawkie z jakimś disco”.

Jak w przyszłym roku pojawi się w line-upie coś równie interesującego jak Die Antwoord czy The Offspring przed laty to w przyszłym roku wpadam ponownie. Warszawa da się lubić. Zwłaszcza jeżeli nie mieszka się tam na stałe ;)

Editors
DIE YOUG, FUCK GRAMMAR, LISTEN LANA DEL REY <3
Propsy
Radosny redaktor w krainie hipsterów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz