California Skinhead Crew — Booze & Glory „Hurricane” || Recenzja

Naprawdę nie wiem, co takiego jest w tej płycie, że wywołuje aż takie emocje. Booze & Glory poczuli krew i cisną do przodu. Czy to źle? Nie, bo to jedyna rozsądna droga, jeśli chłopaki chcą się zajmować wyłącznie graniem. Dobrze idzie, to lecimy dalej, z większym rozmachem i intensywnością. I ekipa tak też robi. Grają bardzo dużo, grają wszędzie i pilnie obserwują bardziej doświadczonych kolegów z festiwalowych scen, żeby tę swoją cytrynę wycisnąć jeszcze bardziej. Tak to się robi. Choć rozumiem, że niektórych może mierzić fakt, że coraz trudniej powiedzieć o Booze & Glory, że to kapela oi, a katalogowych skinów z teledysku „London skinhead crew” przypominają coraz mniej.


Wziąłem ostatnio na warsztat całą dyskografię Booze & Glory, żeby z dzisiejszej perspektywy ocenić ich wcześniejsze dokonania. I fakty są takie, że teraz zespół gra o wiele sprawniej (zwłaszcza pod kątem sekcji rytmicznej), brzmi znacznie lepiej i nie śpiewa aż tak dużo o piłce nożnej (choć jeden numer o ulubionej drużynie musiał się tu trafić). Nie da się ukryć, że to są plusy. Co więcej, unika też w tekstach słowa na literę „s”, którym wcześniej mocno epatował. Ewolucja.

Poprzedni album, „Chapter IV”, otworzył przed Booze & Glory szerszy muzyczny horyzont i zamknął też pewien rozdział w jego historii. Znane z poprzednich albumów wzajemne uzupełnianie się głosów i gitar Marka i Liama, które sprawdzało się dobrze i urozmaicało brzmienie zespołu. Obecnie Liam w Booze & Glory już nie gra, a wszystkie kawałki śpiewa nasz rodak Mark. Jako ciekawostkę można dodać, że zastępujący Liama gitarzysta, Kahan, również pochodzi z Polski, ale za wokale się nie zabiera. Związki z polską sceną słychać, już w otwierającym płytę utworze „Never again”, który rozpoczyna się klawiszem brzmiącym jak żywcem wyjęty ze starych płyt Kultu czy Budki Suflera. Na szczęście później jest już tylko lepiej. Choć klawisze pojawiają się na „Hurricane” często, to nie wyeksponowano ich zbyt mocno w miksie.

Produkcją płyty zajął się znany z Millencolin Mathias Farm. Nie wiem czy tylko to wpłynęło na to, że nowy materiał brzmi bardzo amerykańsko. Nie jest to już brzmienie, rytmika i styl hołdujący klasykom oi music z lat 70. i 80. — są tu za to momenty, trafiające w bardziej melodic-punkowe okolice, choć Mark dalej śpiewa jak śpiewał. Nie poszedł w górne rejestry i pop-punkowe wyciąganie dźwięków. Z jednej strony, „Hurricane” to trochę słonecznej Kalifornii, z drugiej trochę amerykańskiego melodyjnego street-punka, a z trzeciej… odrobina wolniejszych kawałków podlanych nostalgią i romantyzmem — bo takie utwory jak „Too soon” czy tytułowy „Hurricane” takie są. No i na dokładkę mamy cover Eltona Johna. Offtop, jak nie widzieliście „Rocketmana” to warto obejrzeć. W porównaniu do „Bohemian Rhapsody" film przeszedł bez echa, a wcale gorszy nie był.

Wróćmy do naszego huraganu. Jakbym zatrzymał się na znajomości z Booze & Glory na etapie singli zawartych na kompilacji „London skinhead crew” to uznałbym, że „Hurricane” to nie ten sam zespół. Ale już bardzo dobry album „As bold as brass” zwiastował zmiany w muzyce zespołu. No cóż, ciężko udawać, że znowu jest 1977 rok. Jak spotkacie kolesi z Greta Van Fleet to możecie im to przekazać.

Jaka jest zatem ta płyta? Na pewno jest bardziej… młodzieżowa i mniej załogancka, ale cały czas nie jest to jakaś wielka wada. Szczerze, to bardziej do gustu przypadł mi „Chapter IV”, choć „Hurricane” ma też sporo do zaoferowania. Zwłaszcza, jeśli tak jak ja lubicie amerykańskiego punka. Są też rzeczy, które ewidentnie mi tu nie pasują. Ballady, mimo, że nie ciągną tego albumu w górę, niech sobie będą, nie bądźmy ortodoksami. Ale to, co mi nie leży najbardziej to mocno syntetyczne brzmienie perkusji i jej wyśrubowany poziom. Nie wiem jaką realizator miał wizję, ale trochę go poniosło. Wygładzone i nowoczesne brzmienie całości też pewnie ortodoksom nie podejdzie. Jeśli uważałeś, że na „Trouble free” Booze & Glory brzmieli doskonale, to lepiej odstaw piwo na półkę zanim włączysz tę płytę.

Znam takich, co na nowe Booze & Glory narzekają. Ja się do nich nie przyłączę, bo takie numery jak „Darkest nights”, „Live it up”, „Ticking bombs” czy „Ten years” mi się podobają. A pozostałe wcale słabe nie są, choć do klasyki oi nawiązuje jedynie „Three points” — czyli jedyny kawałek o piłce nożnej, który znajdziemy na tej płycie. Ale na otarcie łez jest też numer o bokserze Lennym McLean, który muzycznie również przypomina starsze dokonania chłopaków.

Trochę się rozpisałem, więc na koniec krótko. Czy „Hurricane" to płyta lepsza od „Chapter IV”? Nie. Czy jest to płyta lepsza od „Trouble free”? Tak. Czy brakuje Liama? Tak. Czy Chema, basista Booze & Glory, nosi dwa irokezy jednocześnie? Tak. I za to jest +10 do współczynnika punk rocka na tym albumie.

PS: Jeśli chcesz mieć "Hurricane" w swojej kolekcji i zastanawiasz się czy wybrać winyla czy CD to winylowa wersja jest spoko, gatefold wygląda ładnie, ale nie zmieściły się na nim wszystkie teksty. A szkoda. CD za to wydany jest naprawdę super od A do Z i ma w środku inną szatę graficzną.

Jak coś winyle znajdziecie tutaj.

7,5/10
Booze & Glory „Hurricane”, wyd. Scarlet Teddy Records, październik 2019


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz