Tak się robi rock’n’rolla — Poison Heart „Heart of black city” || recenzja

Lubię takie płyty. Włączasz, zaczyna się pierwszy numer i już po kilkunastu sekundach wiesz, że masz do czynienia z rzetelnym, dobrze zagranym punk’n’rollem bez grama ściemy. W sumie to mógłbym dodać w tym miejscu, że polecam i zakończyć temat, ale nie byłbym sobą, gdybym się trochę więcej nie powymądrzał.



Poprzednie dwie płyty Posion Heart wydał zagraniczny label Zodiac Killer z USA, natomiast „Heart of black city” jest pierwszym albumem, który wydało nowe stołeczne wydawnictwo Heavy Medication Records. Czy nowy materiał PH brzmi przez to mniej, hm, „światowo”? Zdecydowanie nie. Gdyby nie wplecione w te zaśpiewane po angielsku utwory pokrzykiwanie „raz, dwa, trzy, cztery” — co jest fajnym lokalnym akcentem — ciężko byłoby zgadnąć skąd właściwie ten album pochodzi. Równie dobrze Poison Heart mógłby być ekipą ze Szwecji, Niemiec, Australii czy USA. I to akurat się w muzyce PH nie zmienia. Cały czas pozostają wierni temu uniwersalnemu punk’n’rollowemu brzmieniu, które w Polsce niestety nie cieszy się wielką scenową estymą, za to za granicami naszego kraju ma wielu bardzo mocnych przedstawicieli.

Nie sposób przy tej okazji nie wspomnieć o Turbonegro, bo logo Turbojugend Warsaw można znaleźć na okładce płyty. Może i warszawiacy są wielkimi fanami twórczości Norwegów ale muzycznie nie jest to prosta inspiracja dla Poison Heart. Bardziej trafnym skojarzeniem byłby pewnie Turbo AC’s, The Hellacopters czy może nawet The Bones — choć w tym miejscu muszę zaznaczyć, że PH nie jest zespołem z muzycznej kserokopiarki. Charakterystyczny, lekko przesadny wokal i gęsty sos serwowany przez gitarzystę solowego sprawiają, że zespół jest rozpoznawalny i ma w sobie coś wyróżniającego.

Swoistym wyróżnikiem są też nieoczywiste teksty. Turbonegro często w swej twórczości sięgało do bardzo wyrazistych, lekko obscenicznych historii, mieszając to wszystko z lekkim kiczem i próbą zaszokowania odbiorców. U Poison Heart kawałki typu „Denim demon” czy „Randezvous with anus” by nie przeszły. Nie ma tu liryków „prosto w ryj”, za to nie brakuje bardziej poetyckich sformułowań, jak choćby „modlitwa zakamarków rynsztoka”. Przyznam, że po angielsku brzmi to znacznie lepiej.

Na pochwały zasługuje dopieszczona okładka płyty zaprojektowana przez Kubę Stańskiego — a to już sprawdzona w punk-rockowo-designerskich bojach marka. Ja mam wersję CD, ale w wydaniu winylowym całość musi prezentować się jeszcze lepiej. Wiadomo, jak w składzie mamy kolekcjonerów czarnych placków, to na wersji kompaktowej skończyć by się nie mogło. Fajnie, że zespół stawia na jakość także w tej niekiedy bagatelizowanej przez większych wydawców kwestii.
W prawie każdej recenzji jest takie szczególne miejsce, w którym można wytknąć jakieś słabe momenty albumu. Hm, przyznam, że 10 utworów, jakie się tu znalazły to trochę za mało. Ze dwa więcej by nie zaszkodziły. Zwłaszcza jeśli wśród nich znalazł się jakiś oklepany, mało ambitny, czteroakordowy hicior do nucenia pod nosem, bo takiego prostego, chwytliwego, kojarzącego się z setką innych utworów „potencjalnego przeboju” trochę mi tutaj brakuje. Jeśli jednak cenisz solidnego punk’n’rolla, który nie jest prostacki i mocno przewidywalny, to sprawdź koniecznie nowy materiał Poison Heart. Polecam!

8,5/10
Poison Heart „Heart of black city”, wyd. Heavy Medication Records, sierpień 2018


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz