Żółty koń na kowbojskim szlaku — Yellow Horse „Lost trail” || recenzja

Usłyszałeś Taconafide i zastanawiasz się, co do jasnej cholery stało się ze współczesną muzyką? Antidotum na tego typu nowomodne granie znajdziesz u podkarpackiej ekipy Yellow Horse, po której muzyczne trendy spływają jak po woda po koniu. No chyba, że do nowinek zaliczamy Lynyrd Skynyrd.

O debiucie Yellow Horse napisano już bardzo dużo. Że to granie dla niereformowalnych fascynatów latami 60. i 70., że zaskakuje naturalnością, że robią swoje i dobrze się bawią, że nie ma tu zbędnej napinki czy, że w tego typu graniu są w Polsce ścisłą czołówką. Biorąc pod uwagę fakt, że nie znam żadnej innej kapeli grającej podobną muzykę nad Wisłą to spokojnie mogę się z tym wszystkim stwierdzeniami zgodzić.

Cóż mi zatem zostaje dodać od siebie? O takich lekko staroświeckich muzycznych klimatach mówi się, że to retro. W przypadku Yellow Horse bardziej adekwatnym określeniem będzie vintage, bo jest to granie bardzo szlachetne w swojej formule. Nie jest to tylko bezrefleksyjne czerpanie garściami z klasycznego rocka, bluesa i country. To raczej hołd dla minionych epok. Choć czuć, że ten styl, który dla wielu wydaje się pieśnią przeszłości dla muzyków Yellow Horse to rzecz absolutnie żywa i wciąż rozwijająca się.

Zespół będący pobocznym projektem muzyków melodyjnych metalowych kapel Steel Velvet i Ciryam początkowo był typowo coverowym przedsięwzięciem. Jednak szybko taki stan rzeczy uległ zmianie. Trzyutworowa debiutancka EPka, „My little girl”, zawierała 1 autorski numer i dwa covery. Przez ten rok czasu, który minął od jej premiery grupa solidnie przysiadła nad autorskim materiałem i obecnie stosunek kawałków własnych do coverów wynosi 9:1. A jedna, jedyna przeróbka jaka się tu znalazła to numer „Burning love” Denisa Linde, a spopularyzowany przez Elvisa, który w lekko zmienionej wersji pojawił się też na wspomnianej EPce.

Co istotne własne kawałki Yellow Horse nie brzmią jak prosta kalka dobrze znanych patentów. Owszem nie jest to granie innowacyjne, ale dopieszczone aranżacje z wieloma nawiązaniami do dawnych czasów nie brzmią staroświecko, a pomysłów chłopakom nie brakuje. Ciekawym, choć niegdyś często wykorzystywanym, patentem jest choćby postępująca zmiana tonacji w „I got to go”, która przywodzi na myśl progresywne początki Budki Suflera (mowa o tych czasach, gdy był to naprawdę rasowy band). Zresztą Ci wszyscy, którzy widzieli kiedyś Yellow Horse lub Steel Velvet na żywo dobrze wiedzą, że to porządni, dobrze ograni i osłuchani muzycy.

Yellow Horse to z założenia pół-akustyczne trio, ale w nagraniach wykorzystano również (i bardzo dobrze) gitarę elektryczną, a do nagrań zaproszono dodatkowych gości. Robert Ziobro (bębniarz Steel Velvet) dograł perkusję, jazzujący Tomek Drachus nagrał pianino, ale zaskakującą ciekawostką jest Jerzy Hajduk, który zagrał na flecie poprzecznym, choć nie jest on tak wyeksponowany i szalony jak w Jethro Tull, to cały czas jest ciekawym dodatkiem.

Jak na kowbojów przystało chłopaki nie śpiewają po polsku. Anglojęzyczne teksty dotyczą w większości bardzo luźnych tematów. O prozie życia mieszkańców pogórza strzyżowsko-dynowskiego opowiada „Country boy”, a o codziennych rozrywkach śląskich górników posłuchamy w „I got to go”. Teksty nie są najmocniejszą stroną tego albumu, ale biorąc pod uwagę, że są dobrze zaśpiewane, a całość zagrano i nagrano elegancko, to podczas odsłuchu nie rzuca się to tak w uszy.

Na debiucie Yellow Horse jest niemal wszystko, co w obszernym southern-rockowym worku można zmieścić. Jest i kowbojska nuta pod nóżkę (zespół wystąpił nawet ostatnio na festiwalu w Mrągowie), trochę nostalgii z pogranicza country i americany, jak w moim ulubionym numerzy z płyty „Dear lord”, trochę mrocznego, oldschoolowego rockowego klimatu z „Sanayka stories” i trochę beztroskiego rock’n’rolla w „Burning love”. Nie ma monotonii, a cały materiał brzmi spójnie.

Na koniec plus za bardzo porządne wydanie płyty. Digipak z bogatą książeczką i lekko przegiętą, ale dobrze oddającą klimat kowbojską sesją zdjęciową. Jak na album wydany własnym sumptem całość zrobiono na bardzo wysokim poziomie. Bardzo fachowo wypada również realizacja albumu. W dużej mierze nagrywano go w Monochrome Studio, a to miejsce, w którym nagrywał m.in. Behemoth, Jamal czy Kuba Badach. Jak dodać do tego solidnych muzyków, bo tacy grają w Yellow Horse, to źle być nie może.

Komu polecam tą płytę? Na pewno fanom bardziej lajtowych klimatów i dobrego gitarowego rzemiosła, bo grę gitary solowej Dominika Cynara cenię od lat. Poza tym każdy kto szuka luźnego albumu, w starym stylu powinien być z nowego Yellow Horse zadowolony. Jeśli zamierzasz rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady, to ten album warto wziąć ze sobą.

7,5/10
Yellow Horse „Lost trail”, wyd. własne, czerwiec 2018



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz