Życie zaczyna się po śmierci — Hrabia „Post mortem” || recenzja

Dyskografia horror-punkowego Hrabiego jest na tyle obszerna, że sam już nie wiem czy ich piąte wydawnictwo to przypadkiem nie pierwszy pełnowymiarowy album. „Post mortem” wbrew tytułowi nie jest nagraną zza grobu płytą pożegnalna. Eleganccy grabarze z Podkarpacia wracają ze świeżo wykopaną porcją mrocznych opowieści, a całości przyświeca znajdujące się we wkładce motto — „życie zaczyna się po śmierci”. Może trochę trącą kiczem, ale tak to właśnie w tym gatunku powinno wyglądać. 

Specyfiką horrorowych zespołów jest to, że nie śpiewają o złamanych sercach (chyba, że to serca przebite osikowym kołkiem), polityce czy bolączkach dnia codziennego. Standardem jest czerpanie z horrorów i innych makabrycznych historii. Takich bardziej starodawnych, a nie np. o Wampirze z Bytomia. Na „Post mortem” pojawiają się między innymi Dorian Gray z powieści Oscara Wilde’a, Edwarda Mordrake (postać z angielskich legend przewijająca się w jednym z sezonów „American Horror Story”) czy klasyków kina w postaci Bela Lugosi czy Borisa Karloffa. Poza tym strzygi, czarownice, halloween… no cóż. Proza życia. Nie wszystkie utwory zaśpiewane są po polsku i przyznam, że angielskie teksty bardziej mi do takiego konceptu pasują. W Polsce takie granie to kompletna nisza więc lepiej celować od razu do szerszej publiki.


Mroczne intro otwierające tę płytę przywodzi na myśl legendę gatunku Misfits i wstęp do płyty „American psycho”. I to jest dobry punkt odniesienia do odbioru twórczości Hrabiego — bo są tu i ostre momenty i przebojowe, wręcz pop-punkowe, wstawki. Mocy całości dodaje perkusja, która mimo nieprzekombinowanej rytmiki często zapuszcza się w metalowe rewiry, dzięki czemu całość brzmi bardziej energetycznie od wcześniejszych dokonań Hrabiego. Dla mnie na plus. Pewną nowością jest numer psychobilly, który klimatycznie zaśpiewał perkusista Sebastian. Ciekawa odmiana, zwłaszcza, że nie jest to czyste psycho, a poprzeplatane punkowymi gitarami. Sebastian fajnie się sprawdził i na miejscu chłopaków częściej bym go eksponował. Może warto pomyśleć o dwóch wokalach? Mogłoby to wzmocnić frontmana Kamila, któremu zdarza się zabrzmieć tak jakby był tym wszystkim nieco onieśmielony. Więcej otwartości, więcej szaleństwa i będzie ciekawiej. Choć czuć, że z każdym kolejnym nagraniem zespół otwiera się coraz bardziej i brzmi pewniej. Fajnie bo chłopaki mają potencjał i zrobili kolejny krok w dobrym kierunku ale nadal nie jestem przekonany, że naprawdę są obłąkani i niebezpieczni. Jest przyjemnie ale czuję niedosyt.


Płytę wydano w skromnym eco-packu aczkolwiek eleganckim jak cylindry dżentelmenów z okładki. Oparę za to ładnie dopieszczono: stylowe zdjęcia, elegancko wystrojone chłopaki (choć trochę bladolice), płyta CD stylizowana na winyl i wszystko spięte nutką wiktoriańskiego szyku. Może to drobiazg, ale szkoda, że zabrakło napisu na grzbiecie okładki, bo ciężko będzie mi ją potem odnaleźć na półce. Postawię koło japońskiego Balzac, żeby łatwiej było znaleźć.


6,66/10

wyd. własne, 2020


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz