Relacja: 30 Seconds To Mars & 300 Kilometres To Rybnik

Kto by pomyślał, że taki stary dziad jak ja zapragnie wybrać się w epicką podróż do rybnickiej metropolii, aby w tłumie rozemocjonowanych dziewcząt pląsać w takt piosenek 30 Seconds To Mars. No cóż, żonie się nie odmawia. Zresztą, nie przychodzi mi w tym momencie na myśl żaden inny sensowny powód, aby odwiedzić Rybnik.

Jeśli Sanok jest Paryżem Podkarpacia, to Rybnik jest Paryżem Śląska. Napotkany na rybnickim rynku szanowny koneser nalewek w zawoalowany sposób wyjaśnił, że nie ma tu za wiele do oglądania. Kłamał. Widać, że nie śledził przed laty „Muminków”. Znajdujący się przed bazyliką pomnik papieża zdradza ewidentne inspiracje Buką. Chcesz zobaczyć papieża-bukę? Jedź do Rybnika. Warto. Niżej foto dla leniwych podróżników.


Wybierając się na 30 Seconds To Mars spodziewałem się, że będę zawyżał średnią wieku. Myliłem się. Zapomniałem, że jak masz dwanaście lat to nie jedziesz na koncert sam. Bierzesz mamę. Albo mamę i tatę. I siostrę. Trochę jak na Luxtorpedzie czy Sabatonie, gdzie na koncertach bawią się całe rodziny. Może to i mało rock’n’rollowe, ale zawsze to lepsze niż siedzenie z kotletem przy niedzielnej familiadzie. Jako, że nie byłem reprezentantem seniorów mogłem się wyluzować i spokojnie uczestniczyć w koncercie.

Marsów supportował Dawid Podsiadło. Przegapiłem. Płakać nie będę. W sumie to 30 Seconds To Mars, też nigdy szczególnie mnie nie emocjonowali. Płyty kojarzyłem pobieżnie, a muzyczne braki nadrabiałem w drodze do Rybnika. I to jest jeden z patentów na udany koncert – pojedź na koncert zespołu, którego dobrze nie znasz, a jak zobaczysz coś, co jest OK to nie będziesz zawiedziony.


Po blisko godzinnym oczekiwaniu ekipa Marsjan zaatakowała mięsistym basem z samplera. Tak mięsistym, że aż nieprzyjemnym. Rozpoczynający koncert „Birth” nieco mnie zirytował, a sam Jared Leto – z polskiego zwany „dziadem” lub „kiełbasą” – wystylizowany na mesjasza w koronie i szlafroku trącał megalomanią. Dostał Oscara, gra w Rybniku, więc co się będzie pieścił. Niesmakiem był też całkowity brak perkusisty – Shannon Leto, miał swoje powody, aby nie pojawiać się na europejskich koncertach, ale można było wziąć jakiegoś zastępcę, zamiast grać w duecie do bitów z laptopa. Zwłaszcza, że jednym z wyróżników stylu grupy jest charakterystyczna gra perkusji. Szkoda, że nie dane było zobaczyć tego rybnickiej publice. Scena wielka. Wybieg na 20 metrów. Dwóch kolesi (w sumie był jeszcze trzeci schowany w kącie sceny, ale z założenia miał być niewidoczny). Trochę to słabe, ale dla 99% publiki tego wieczoru i tak liczyła się wyłącznie osoba frontmana, który z numeru na numer zmieniał oblicze na coraz bardziej sympatyczne. W sumie, gdyby Jared był całkiem sam i grał koncert solo na akustyku fanki i tak byłyby wniebowzięte.


30 Seconds To Mars ma w sobie coś nietypowego. Zespół buduje setlistę inaczej niż większość kapel. Singlowe przeboje lecą na początek, a cały koncert opiera się na promowaniu numerów z najnowszego krążka. Głównym punktem programu nie są znane hity, a akustyczny show Jareda, który gra mini koncert życzeń integrując się z publiką. A na koniec jeden bis i pozamiatane. Całości koncertu dopełnia barwne show, fajna gra światłem i bonusy w postaci kolorowych wystrzałów konfetti, obfitego, śnieżnego bukkake i ogromnych, sprężystych balonów rzucanych wprost w publikę. Fajne to było. Jak zwykł mawiać Jan Miodek – propsy.


W 30 Seconds To Mars muzyka wydaje się nie być najważniejsza. Na pierwszym planie stoi osobliwa wspólnotowość. Cały ten echelon, triada, kropeczki i jak śpiewał Podsiadło „trójkąty i kwadraty”. Nie kumam tego, ale do fanów, a w szczególności fanek, trafia to bardzo mocno. Mistyka, symbolizm a do tego przebojowe numery i przystojny wokalista. No i do tego z Oscarem. Czego chcieć więcej? Napisałem, że z początku Leto wydawał się megalomanem, który wkracza na scenę, aby karmić splendorem i własną zajebistością swoich wyznawców. Na początku tak było. Później widać jednak, że goście mimo, że z Marsa nie są zblazowani i chcą dać swoim fanom, a w szczególności fankom, coś więcej. Może muzycznie nie są w moim klimacie, ale widać, że im zależy i robią solidną robotę. Nie miałem wielkich oczekiwań, ale szczerze przyznam, że może i jestem starszy niż statystyczny uczestnik koncertu, ale mi się podobało. Propsy one more time.

A co do stadionu w Rybniku, zarówno pod względem nagłośnienia, ogarnięcia sceny i samego koncertu – zdecydowanie daje radę. Chyba, że siedzisz na trybunach. Trybuny to zawsze zły pomysł. Gdyby tak brzmiał Offspring rok temu na Narodowym to byłbym zachwycony.

Ktoś porzucił dreams. Nieładnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz