Powrót do przeszłości — Fate „Zawsze twarzą ku ziemi” || recenzja

Mało jest takich płyt, które przenoszą mnie w czasie, a nowy Fate zafundował mi właśnie taką wycieczkę. „Zawsze twarzą ku ziemi” jest jak teleport do lat 90, gdy scenowy punk rock był prosty, trochę naiwny ale przesycony idealizmem i romantyzmem. Do czasów, gdy termin punky-reggae nie kojarzył się z trasą koncertową Farben Lehre. Do czasów ognisk i nastoletnich imprez. Prawie poczułem słońce na twarzy i smak kiepskiego piwa, które dwadzieścia lat temu smakowało doskonale.

Nie wiem jak Fate to zrobił, ale udało mu się skrzętnie ominąć wszystkie ruchy ewolucyjne na punkowej scenie. „Zawsze twarzą ku ziemi” nawet pod kątem brzmienia daje wrażenie przyjemnego oldschoolu. Gdyby ktoś mi powiedział, że to zremasterowane nagrania z 2002 roku to bym w to uwierzył.


Na nowy Fate trzeba było długo czekać. Ostatnia płyta, „Tworzę i niszczę”, wyszła w 1997 roku. Potem zespół ucichł, a po latach, w 2016 roku, pojawiło się składankowo-urodzinowo—premierowe „25 lat i 25 zim”. Po pięciu latach od tego wydarzenia światło dzienne ujrzało „Zawsze twarzą ku ziemi”. „25 lat…” zawierało już zapowiedź tego materiału, bo utwory „Właśnie patrzę” i „Kto ma odwagę?” pojawiły się tam w innych aranżacjach. Widocznie Fate nigdzie się nie śpieszy, ale fajnie, że w końcu jest nowy album. Trochę obawiałem się tego, że będzie to kolejna kapela, która koncertuje odcinając kupony od swej dawnej rozpoznawalności.


To, co pierwsze rzuca się w uszy to długość piosenek. Są długaśne. Naprawdę. 5 minut dla Fate to żaden wyczyn, a zaznaczam, że nie jest to progresywny shoegaze-noise-punk, tylko prosty, trochę ostrzejszy polski punk z zacięciem do delikatnie pulsujących i regałowych wstawek. Żadne wirtuozerskie granie i techniczne popisy. Kawałki są tak długie, że czasem myślałem sobie, „o panie, a po co tak to przeciągać”, ale co zrobić, taka jest decyzja artystów i co zrobisz? Nic nie zrobisz. Na przyszłość zalecałbym mniejszy rozmach w kwestii długości numerów. Albo bogatsze aranże, żeby wykorzystać ten czas w bardziej zaskakujący sposób.


Wielkiej ewolucji muzycznej tutaj nie ma, ale nie można powiedzieć, że Fate brzmi tak samo jak kiedyś. Współczesny Fate gra ostrzej, śpiewa drapieżniej (czuć w tym nutkę Dezertera), zrezygnował z damskich wokali i nie gra już na fleciku. Tego punky-reagge też jest mniej niż zazwyczaj. Za to mamy więcej mięsistego, przesterowanego basu. To jest jakaś nowość, bo brzmienie basu na pierwszych dwóch płytach było takie, że równie dobrze można napisać, że go nie było.


Fate zawsze miał intrygujące teksty. Na tym froncie bez zmian. Jest idealizm, ale bez nastoletniej egzaltacji. Czuć w tym dojrzałość i potrzebę przekazania czegoś, co jest dla muzyków ważne. Choćby w temacie praw zwierząt. Fajne jest to, że teksty nie są odbitką z zakurzonego szablonu, a mimo to czuć konsekwencję w przekazie i między płytami z lat 90. i tą obecną nie ma światopoglądowej przepaści.


Muszę pochwalić świetną, dopieszczoną okładkę, autorstwa Prosiaka. Kolejne mrugnięcie okiem, do tych, którzy pamiętają lata 90.


Czego mi tu brakuje? Fate zawsze kojarzył mi się z damskim wokalem i chciałbym go usłyszeć  więcej. Wiem, że nowy Fate to w 100% męski skład, ale w trzech numerach pojawia się Aga. Jej backing vocal jeszcze mocniej wskrzesza przyjemny klimat starego Fate. 


Był taki czas w moim życiu, gdy na osiedlu liczyła się tylko kaseta „Ananke”. „Zawsze twarzą ku ziemi” może i nie przebił przebojowością starszych dokonań zespołu, ale na pewno brzmi lepiej. Na zachwyty trochę za mało ale przyznaję, że Fate nagrał solidny i bardzo sympatyczny album. Nie liczyłem na cuda, a jest naprawdę godnie. A najważniejsze jest to, że dzięki nowemu Fate znowu mogłem się poczuć jak wtedy, gdy miałem 14 lat.



6,5/10

wyd. Zima, 2022



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz