Warszawskie dzieci z Bullerbyn — Wojtek Friedmann „Baśka” || recenzja

W pewnym wieku człowiek robi się sentymentalny. Swoje szczenięce lata zaczyna wspominać z rozrzewnieniem, a rozliczne upierdliwości nastoletnich czasów przesadnie romantyzuje. Czy to źle? Wcale nie, a w napływających ciepłych falach sentymentalnych historii miło się popluskać. Choćby, żeby poznać nieco inną niż własna perspektywę. Bo wiecie, życie w Rzeszowie w latach 90. to spacer po cienkiej linii nad polem minowym. Jak zatem epokę swojego chłopięctwa opisał warszawiak Wojtek Friedmann? 


Wojtek Friedmann, „Americano — pseudo po tacie”, zadebiutował jako numer jeden w wydawnictwie Sokoła. Nie tego sokoła, z „Hej sokoły” tylko tego znanego hiphopera. Znanego choćby z piosenki „W aucie” (będę brał cię). Przypadek? Nie sądzę. Dlatego, że „Baśka” to przede wszystkim opowieść o kumpelskich relacjach. O dojrzewaniu. Przyjaźni. O tym, że kumpel za kumplem pójdzie w ogień i trudnym, lecz ciekawym, życiu na warszawskich podwórkach. Stąd pewnie i ta kumpelska relacja między wydawcą a autorem, bo do klimatu tej mikropowieści pasuje jak znalazł.

Książkę Friedmanna czyta się tak jakby przenieść fragmenty „Boso ale w ostrogach” w realia lat 80. i 90. A tego Grzesiuka chcielibyśmy jeszcze dodatkowo skrzyżować z Pablopavo. W tej śmiałej hybrydzie nawiązanie do hip-hopu jest równie ważne, bo styl Wojtka pasuje do storytellingu znanego z rap sceny.

Dorastanie w nieciekawym okolicznościach i w podejrzanym środowisku warszawskich cwaniaków i kombinatorów to ciekawa sprawa. Czasem owszem ktoś w ryj dać może dać (np. na komisariacie), ale bywa też wesoło. Robienie przekrętów, dorabianie na wszelkie możliwe sposoby, lewy handelek bimbrem z meliny, pierwsze razy z alkoholem czy dziewczynami. Jest w tym jakiś osobliwy romantyzm. Friedmann opisuje to wszystko z szelmowską elegancją i dużą czujnością językową. Na Podkarpaciu takich hasełek jak choćby „darcie japonii” nie mieliśmy.

O czym właściwie jest ta historia? Ano o stypie. Tytułowa „Baśka” przewija się przez te blisko 100 stron tekstu wyłącznie duchem. Wspominają ją za to bohaterowie, chłopaki z jednej osiedlowej ekipy, którzy niejedno razem przeżyli. I te ich historie podzielone na krótkie rozdziały przypominają łączące ich czasem zabawne, czasem mniej przygody. Tworzy to brudny lecz kolorowy portret realiów Warszawy sprzed czasów powszechnego dostępu do internetu i innych zdobyczy nowoczesnej technologii. Dorastanie to wprawdzie gra okrutna, w której nie każdy wygrywa, lecz z „Baśki” nie przebijają smuty z gatunku „kiedyś synek to było”. Jest za to duża dawka podszytej melancholią sympatii — i do bohaterów i do tego całego syfu przed i potransformacyjnego. Czytając to miałem wrażenie, że to takie „Dzieci z Bullerbyn” dla dorosłych. Dorosłych, nie tylko ze stolicy. Szkoda tylko, że ta przyjemność jest taka krótka. Choć może i w sam raz jak na początek.

To, na co przede wszystkim zwróciłem uwagę w „Baśce” to mistrzowski marketing. A za to, że nawet niewielką objętość książki przekuto na jej atut Wojtkowi, ale dla odmiany Sosnowskiemu, należy się wysoka piąteczka. Może to i zabawne ale miło obserwuje się takie akcje, pokazujące, że nawet książkę można sprzedać w interesujący sposób. Ciekawi mnie, kto będzie kolejnym autorem z obozu Wydałem. Weszło się na rynek z wigorem, teraz tylko trzeba trzymać ten warszawski fason.

8/10 
wyd. Wydałem, 2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz