Odcinanie kuponów — Hunter S. Thompson „Królestwo lęku” || recenzja

Hunter S. Thompson to legenda. Nawet jeśli sprawdzasz teraz w Wikipedii co to za gość to za moment potwierdzisz te słowa. Jest pewna grupa pisarzy bliska mojemu punk-rockowemu sercu, wśród których oprócz Thompsona znajdują się m.in. Kurt Vonnegut czy Charles Bukowski. Teoretycznie styl każdego z nich to inna para kaloszy, ale bez problemu można ich postawić na tej samej półce z etykietką „śmiałbym się, gdyby system upadł i sobie głupi ryj rozwalił”. Nazwisko Thompson nie jest w Polsce równie rozpoznawalne jak film „Las Vegas Parano” nakręcony na podstawie jednej z jego książek. Niewiele jego dzieł ukazało się w polskim przekładzie, ale każdą z nich witam z otwartymi ramionami. No i w końcu doczekaliśmy się przekładu „Królestwa lęku” z 2003 roku — jednej z ostatnich książek wydanych przed samobójczą śmiercią autora. Co dodatkowo cieszy wydało ją powracające do życia wydawnictwo Niebieska Studnia specjalizujące się w literaturze niepokornej. 



Hunter miał styl i trzymał się go do samego końca. „Królestwo lęku” jest poniekąd autobiograficzno-narcystycznym hołdem dla samego siebie przeplatanym felietonowymi wstawkami dosadnie komentującymi amerykańską politykę oraz fragmentami archiwalnych listów i wywiadów z Thompsonem. Wszystko to tworzy dość asynchroniczny i mocno pogmatwany twór, który choć ma mocne momenty jako całość jest niestety ciężkostrawny. Miejscami jest bardzo rzeczowo, ale zaraz potem wchodzimy na grząski grunt podlany charakterystycznym gonzoidalnym stylem, w którym autor kompletnie miesza fikcję z rzeczywistością i coraz bardziej odpływa. Gdy uświadomimy sobie, że pisze to starszy mężczyzna kultywujący swoje legendarne dokonania sprzed lat może to wzbudzać lekki uśmieszek politowania. Miałem poczucie, że wstawki o szalonej nocnej przygodzie z tajemniczym sędzią, nawiązujące do klimatu „Lęku i odrazy w Las Vegas” znalazły się tu tylko dlatego, że fani prawdopodobnie oczekują takich rzeczy. Nawet jeśli sprawiają wrażenie zapchajdziury bez sensu. Czuć, że Hunter wie, że swoje już zrobił. Do legendy dwa razy się nie przechodzi i „Królestwo lęku” się do niej nie załapie. Ale!


Mimo wszystko przez te przeciągające się 500 stron, ciężko było nie sympatyzować z wiecznie niepokornym autorem. Czuć, że nieco odklejonym i wietrzącym wszędzie faszystowski spisek przeciwników wolności totalnej. Ale Hunter był świrem nie tylko pod koniec życia, co dobitnie widać w przytaczanych przez niego wspominkowych fragmentach, jak opis kampanii wyborczej Huntera, kiedy kandydował z ramienia partii Freak Power na szeryfa w Aspen, pracy na Kubie i w Sajgonie. Choć pamiętajmy, że styl gonzo miesza prawdę z bezwstydnym fantazjowaniem jadącym po bandzie bez trzymanki, więc na wszystko można patrzeć przez palce.


Odkładając tę książkę poczułem lekkie rozczarowanie. Wujku Hunterze, nie jest dobrze. Sięgnąłem więc po „Aniołów Piekieł” z 1966 roku — dziś to już klasyk proto-gonzoidalnego reportażu i kawał błyskotliwej analizy dziennikarstwa, mass mediów i amerykańskiej mentalności. Dawno nie znalazłem w jednej książce tylu celnych spostrzeżeń podanych w smakowitym stylu. Czasem aż ogarniał mnie pusty śmiech jak niewiele się zmieniło — nie tylko w Stanach — przez tyle lat. Jak tego nie znacie to polecam koniecznie nadrobić zaległości. A do „Królestwa lęku” warto usiąść dopiero wtedy jak przeczytamy wszystkie inne książki Thompsona i będzie nam mało.


Książkę w dobrej cenie znajdziesz tutaj.


6/10

wyd. Niebieska Studnia, 2019


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz